25 lipca 2019 r.
Dzisiejszy dzień zaczęłam od spaceru - całe 20 metrów (w obie strony). Uwierzcie lub nie, ale przy takiej duchocie i tyle potrafi człowiekowi dać w kość. Celem tej wyprawy była bentownia (hehe), gdzie uroczy starsi ludzie sprzedają przygotowane przez siebie przeróżne cudnie wyglądające posiłki w pudełkach. Stres, moje pierwsze bento. Po szybkim przejrzeniu, co będzie dla mnie (nie)zjadliwe, wybór padł. I był słuszny, bo było tak smaczne, że przykro mi było nie dojadać wszystkiego, ale sytość zawartości mnie pokonała, chociaż moje kubki smakowe chciały więcej. Po zaopatrzeniu się w picie w automacie (powinni to wprowadzić wszędzie, no cudo) rozpoczęła się dalsza wędrówka metrem.
Kierunek - Dotombori i Shinsaibashi. Totalny kosmos. Wyobraźcie sobie galerię handlową, tylko że sklepy są kilka razy mniejsze, towary ściśnięte w wąskie alejki, ludzi wielokrotnie więcej, oni krzyczą, zapraszają do swoich restauracji, leci wesoła muzyczka, wszędzie jest kolorowo, wiszą figury smoków, krab i inne niezidentyfikowane stwory. Do tego dorzućcie tonę (albo i dwie) słodkich pluszaków, pomiędzy którymi pojawi się tradycyjna japońska architektura, a krok dalej salon gier z automatami. Takie właśnie są dla mnie te dzielnice. Kawałek dalej z kolei jest Kuromon Ichiba Market, bardziej w klimatach rynkowych, sprzedaż świeżych produktów (silny zapach ryb alert), mięsa, owoców czy kwiatów.
Jednak prawdziwą gwiazdą dzisiejszego dnia był Tenjin Matsuri. Festiwal z przeszło tysiącletnią historią i tradycjami. Świątynia robi wrażenie, wspaniała architektura. Wszelkie ozdoby przygotowane z okazji festiwalu i Japończycy w tradycyjnych strojach dodają klimatu, a dodając do tego pochód, tańce, muzykę i ceremonie można się zupełnie zatracić. Nie ma słów na opisanie moich wrażeń, chłonęłam to wszystko całą sobą. To ta część Japonii, którą kocham najbardziej.
Po części tradycyjnej ruszyłam w stronę rzeki, przy której stał ogrom straganów z jedzeniem. Nie liczyłam, ale sięgały dalej niż wzrok. Czy było warto je wszystkie przejrzeć? Tak! Najlepsze okonomiyaki na świecie, rozpływały się w ustach, aż miało się ochotę krzyczeć z zachwytu. Pomiędzy żarełkiem uchowały się też stoiska typowo festiwalowe z grami, łowieniem rybek, piłeczek, strzelaniem, rzucaniem obręczami i wiele innych. Szczerze podziwiam, że byli w stanie obsługiwać taką hordę ludzi. Wiele razy tego wieczoru zadawałam sobie pytanie, jak to możliwe, że w jednym miejscu znajduje się aż tyle osób. Na dodatek ich ilość i zagęszczenie się zwiększyły, gdy przyszedł czas fajerwerków. Znalezienie dobrego miejsca do oglądania graniczyło z cudem. Moje i wielu innych ludzi osiągnięcie to jedynie widok połowy z wybuchających kolorowych światełek, aczkolwiek ochy i achy padały ze wszystkich stron. Cóż, następnym razem będzie lepiej. Chociaż zdecydowanie nie było mi to potrzebne do szczęścia, jednak z pewnością może umilić zakończenie dnia.
Powrót przez ten ścisk trochę trwał, a i w metrze pierwszy raz w akcji widziałam Panów Upychaczy ludzi do wagonów, ale na szczęście często jeździ. Swoją drogą ustawianie się w kolejki przed wyznaczonym miejscem, w którym znajdą się drzwi to wspaniała sprawa. Nie trzeba się wpychać, popychać, trącać, krzyczeć na innych. Pełna kulturka.
Moc wrażeń i ekscytacja dalej trzymają, ale energię niestety trzeba odnawiać. Aż się nie mogę doczekać, jakie cuda odnajdę jutro.
A w ogóle to coca cola clear z limonką jest ekstra. Ma za to więcej kalorii niż zwykła..