Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Zimna Woda / Marcin Mielcarek

            Śnieg głośno chrupał pod jego butami. Mężczyzna szedł w kierunku wysokiej konstrukcji, stojącej na skraju lasu i sięgającej niemalże koron drzew. Jej zarys z każdym krokiem stawał się coraz bardziej wyraźny. To była mroźna noc, z suchym, ostrym powietrzem, przez które oddychało się wyjątkowo ciężko. Księżyc wisiał wysoko, okrągły i blady, tuż nad linią odcinającą las od nieba. Bladym światłem brukał wszystko wokół na wyjątkowo ponure kolory. Mężczyzna pociągnął nosem i poprawił chustę zakrywającą twarz. Odkaszlnął po chwili. Czuł jak chłód przenika jego ubrania, wnikna w mięśnie i mrozi kości. Jeszcze kawałek, pomyślał. Spuścił głowę i parł naprzód. Patrzył na swoje nogi brodzące po kolana w białym puchu. W końcu dotarł pod ambonę. Kilka sekund później mężczyzna siedział już na górze, obserwując przez lornetkę gołe połacie bieli. Na chwilę obecną nic ciekawego. Wyciągnął telefon i sprawdził godzinę. Było dziesięć minut po drugiej.

            Polował na dzika, dużego, prawie stukilogramowego odyńca – wywnioskował to po śladach, na które zdążył w przeciągu miesiąca kilkakrotnie natrafić. Zasadzał się na niego już od tego okrągłego miesiąca, ale zwierz był nieuchwytny. Cwana bestia, naprawdę cwana, myślał sobie. Na takie jak on mówiło się "Profesor", bo był jak na dzika stary i miał "profesurę" ze skutecznego unikania kuli. Do czasu jednak. Mężczyzna czuł, że to jest ten moment, ta noc. Wiatr był sprzyjający, księżyc w pełni. Poświęcił wystarczająco dużo godzin, studiując zachowanie Profesora. W końcu był on tylko głupim, dzikim zwierzęciem z lasu. Myśliwym natomiast człowiek.

            Mężczyzna opuścił lornetkę na pierś i wyciągnął z futerału sztucer. Stal lufy, którą dotknął odsłoniętymi z rękawiczek palcami, oparzyła go nieprzyjemnym zimnem. Zdjął klapkę z lunety i ponownie rozejrzał się po okolicy. Panujące warunki sprawiały, że noc miała się jak szary dzień, przynajmniej tutaj, na odsłoniętej łące. Las był natomiast czarną, groźną masą okalającą wszystko dookoła. Dalej, parenaście metrów w głąb, rozciągały się kilkukilometrowe bagna – jego ambona znajdowała się na obrzeżach. Ludzie z okolicy wołali na nie Zimna Woda, bo przez całą ich długość płynął strumień zwany Zimną. Bagna usiane były małymi, głębokimi stawami, mogącymi spokojnie połknąć dorosłego w całości. Zdarzało się, że ludzie znikali bez śladu, wkraczając zbyt daleko w Zimną Wodę – prawdopodobnie topiąc się w jednym z setki tych niepozornych bajorek. Ale on był myśliwym, te tereny były jego łowiskiem i znał je przecież od dobrych kilkunastu lat. Nie raz dochodził tutaj postrzelonego zwierza. Wijące się zdradliwie konary, gałęzie wierzb czy wysokie sitowie nie stanowiły większego problemu. Nawet teraz, w tym wyjątkowo mroźnym styczniu.

            Bywało jednak tak, że myśliwy idący w las, już nigdy z niego nie wychodził. Wiele razy słyszał podobne historie i takie rzeczy działy się w całej Polsce. Czytał gdzieś, że to w dziewięćdziesięciu procentach sprawka kłusowników – kula w łeb i zakopanie ciała głęboko w środku głuszy. Pozostałe dziesięć procent to zagadka, nieszczęście, błąd człowieka albo zdradliwy alkohol. Odepchnął w końcu te nieprzyjemne myśli od siebie i ponownie otaksował wzrokiem granicę bieli i czerni.

            Nagle coś zauważył – nieznaczny ruch jaśniejszej plamki. Skupił się na tym punkcie. Tak. Zdecydowanie coś poruszyło się na linii drzew. Znacznie większe niż dzik, wyższe. Stało schowane między drzewami, zastygło jakby w oczekiwaniu. Po chwili zrobiło krok, może dwa do przodu, dzięki czemu mężczyzna mógł się temu lepiej przyjrzeć. Zobaczył dwie długie i szerokie tyki, ozdobione mniejszymi, odchodzącymi na boki bolcami. Było to poroże jelenia. Naprawdę wielkiego, silnego jelenia. Zwierzę wciąż jednak stało w tym samym miejscu, jakby nieufnie obserwując, więc mężczyzna nie widział reszty jego ciała. No dobra, to tylko jeleń, pomyślał sobie. Ja poluję dziś na dzika.

            Myśliwy oderwał oko od lunety i w tym momencie ponownie coś dostrzegł. Tym razem po przeciwnej stronie. Coś czarnego i znacznie niższego sunęło w kierunku nęciska. Tak. To był on. Pan Profesor. Mężczyzna odbezpieczył z wyuczonym spokojem broń i złożył się do niczego nieświadomego zwierzęcia. Oglądał go jakiś czas, oceniał, myślał. Tak, to z pewnością był on. Samotny odyniec, doświadczony pojedynek, którego w końcu rozpracował. Dzik poruszał się powoli po ciemniejszej połaci ziemi – buchtował w glebie, wyszukując ziaren kukurydzy. Myśliwy czekał teraz tylko, aż zwierz ułoży się pod strzał. Chciał mu dać szybką, sprawiedliwą – według prawa łowcy – śmierć. W końcu przyszedł ten moment. Przyłożył palec do spustu, czując pod nim chłód metalu. Wystarczyło tylko pociągnąć. Zawahał się jednak na sekundę.

            Po okolicy rozniósł się dziwny, niski dźwięk, bardzo piskliwy, ani trochę nie podobny do ryku byka. Stojący do tej pory spokojnie Profesor uniósł wyżej łeb. Mężczyzna strzelił, musiał już strzelać. O tę sekundę za późno.

            Doskonale wiedział, że spieprzył koncertowo. W lunecie zobaczył jak czarna plamka, będąca dzikiem, znika wśród leśnych ostępów. Kiedy po chwili adrenalina zeszła z mężczyzny, zaczął zastanawiać się, co to do cholery był za dźwięk. Czy to był ten jeleń? Szybko, więc przeniósł swój wzrok w miejsce gdzie wcześniej stał tamten byk. Jeżeli to był on, to nieźle mi się wpierdolił, pomyślał. W miejscu, w którym go widział, nie było niczego. Coś natomiast znajdowało się znacznie bliżej, już na łące. Coś czarnego na tle białego śniegu. Posiadało ogromne, powyginane we wszystkie strony poroże. To musiał być ten przeklęty jeleń. Jednak nie wyglądał on normalnie. O ile wieniec – chociaż naprawdę niespotykanych rozmiarów – mógł się zgadzać, o tyle reszta ciała tego stworzenia zupełnie nie. Istota co prawda na wspierała się na czterech kończynach – było to słowo zupełnie odpowiednie – bo nie można było nazwać tego inaczej. Nie przypomniało to zwierzęcych nóg, nie przypominało też niczego innego. Bliżej im było do czegoś z człowieka. Myśliwy wycelował w kierunku tego stwora, skupiając się na łbie. Ten był nieruchomy, nienaturalnie podłużny i zwrócony – tak mu się zdawało – w jego kierunku. Jakby to coś bacznie go obserwowało i pomimo panującego wokół półmroku, doskonale wiedziało, że on tam siedzi. No i po drugie, najważniejsze. To coś nie uciekło po huku od strzału jak normalne zwierze. Mężczyznę przeszedł po plecach dreszcz i przestał przyglądać się temu czemuś w przybliżeniu. Co to kurwa jest, rozbrzmiało pytanie w głowie mężczyzny. Co to do kurwy jest? Co to za nieśmieszny żart?

            Nagle zdał sobie sprawę z tego, że istota ruszyła się. Ruszyła w jego kierunku, z początku powoli, ale zaraz przechodząc w bieg. I nie robiła tego na czterech kończynach. Biegła na dwóch, pochylona czy też zgarbiona. Biegła w kierunku ambony. Zmierzała prosto do niego.

            Myśliwy przeraził się w pierwszej chwili, ale lata spędzone samotnie w głuszy, to doświadczenie, które posiadał, pozwoliło mu otrzeźwieć. Szybko złożył się do strzału. Nie był pewien czy powinien strzelać, raczej w ostateczności, bo nie miał pojęcia przecież co to takiego było. Jakiś człowiek w przebraniu robił mu chore żarty? Ale tutaj? Pośrodku niczego, o trzeciej w nocy? Mimo wszystko było to bardziej sensowne wytłumaczenie niż... Niż co właściwie? Co to takiego do cholery było? Musiał zachowywać się racjonalnie. Do samego końca.

            – Hej ty! – zawołał mężczyzna, chcąc zakończyć całą tę farsę. – Co ty odpierdalasz, co?! Chcesz żebym cię zastrzelił?!

            Odpowiedziała mu głucha cisza.

            – Koniec żartów kurwa! Mam przecież broń!

            Nadal nikt ani nic się nie odzewało.

            – Zastrzelę cię kurwa!

            Teraz uzyskał odpowiedź. Do jego uszu dobiegł ten sam zasłyszany co wcześniej dźwięk. Jednak mocniejszy, bardziej zimny... bardziej ludzki. Przeraźliwy jęk, gardłowy, płaski skowyt. To nie był odgłos zwierzęcia. Na pewno nie. Człowieka tym bardziej.

            Istota była już tuż, tuż. Blisko, bardzo blisko, za blisko. Mężczyzna wychylił się – i mimo że nie chciał tego robić – strzelił. Głośny huk rozległ się w eterze. Istota zniknęła pod nogami ambony. Trafił to coś, zadał sobie pytanie. Trafił do cholery?

            Sięgnął do znajdującej się na jego czole latarki i włączył ją. Ciepłe, jasne światło rozproszyło mrok, sprawiając, że tam gdzie padało, wszystko wydawało się już mniej szare i ponure. Bardzo szybko jednak zdał sobie sprawę z tego, że po dziwnej istocie nie było śladu.

            Nagle usłyszał delikatne skrzypnięcie, tam na dole, pod amboną. Potem następne i kolejne. To drewniane szczebelki drabiny tak skrzypiały. Coś wspinało się po niego. Mężczyzna sięgnął do pasa i drżącymi dłońmi sięgnął po kule. Obrócił sztucer, odciągnął mechanizm i kiedy już miał włożyć nabój do komory, ten wypadł mu z dłoni. Nie miał nawet odwagi przekląć. Czuł, że od spotkania z tą istotą dzielą jedynie sekundy. Znów sięgnął po kulę i tym razem udało mu się. Przeładował i wymierzył przed siebie, czekając. Światło z zapalonej latarki zaczęło mrugać i w końcu zmieniło barwę na czerwień. Serce podeszło myśliwemu do gardła.

            A zza zamkniętych mizernych drzwiczek zaczął wyłaniać się czarny wieniec śmierci. Bardzo powoli i ostrożnie, niczym w zwolnionym tempie. Z tym że to poroże ruszało się, wiło niczym węże, żyjące każde swoim życiem. Za nimi pojawił się w końcu on. Podłużny łeb, a może pysk, podobny chyba do psiego. Schowany w mroku. I tylko widać na nim było oczy, odbijające światło latarki. Nie zwykłą parę oczu jak u normalnego zwierzęcia. Nie. Kilkanaście małych, usianych niczym krosty, czerwonych teraz oczu. Wszystkie skupione na przerażonym człowieku. To coś przekręciło swój łeb i wyciągnęło w kierunku myśliwego dłoń. Była tak samo dziwna i usiana dziesiątkami małych, tańczących niezależnie, paluchów. Mężczyzna przełknął ślinę. Nie mógł pozwolić, żeby to coś go dopadło. Nie mógł. Przycisnął palec do spustu. Pociągnął za niego z trudem. Wystrzelił.

            A po rozdzierającym eter huku i przeraźliwym, piskliwym jęku bestii, śpiące ptaki zerwały się z gałęzi drzew. Kruki zagrały trochę swojej ponurej muzyki.

            Nie miał pojęcia ile siedzi już na górze, ile czasu minęło od momentu, kiedy to cholerstwo zniknęło. Serce nadal waliło mu jak młot. Wiedział jednak, że nie może, nie powinien, siedzieć tutaj w nieskończoność. Musiał stąd uciekać. Jak najszybciej uciekać.

            Otworzył więc ostrożnie drzwi i rozejrzał się z naładowaną bronią. Wyglądało na to, że istota wyparowała. Nie było jej. Z całą pewnością nie zabił tego czegoś, raczej uciekło. Pomyślał, że jest to dobry moment. Zszedł po drabinie i ruszył w kierunku swojego zaparkowanego auta. Od hyundaia dzieliło go jakieś półtora kilometra. Półtora – idąc jak zwykle przez nieosłoniętą łąkę. Dlatego wybrał drogę na skróty. Przez ciemny las.

            Kiedy wszedł w granicę czarnych drzew, śnieg przestał sięgać do kolan. Mężczyzna kroczył ostrożnie i powoli, bacznie wsłuchując się w las. Co chwila odwracał się za siebie, by mieć pewność, że to coś go nie śledzi. Kilkakrotnie miał wrażenie, że widzi nieznaczny ruch po lewej, czy po prawej stronie. Snop żółtego światła rozwiewał po chwili jego wątpliwości i dodawał mu odwagi. Zwykle to tylko powyginane gałęzie wierzb, czy też konary wychodzące spod śniegu, upodabniały się w mroku do tego czegoś. Parł naprzód i liczył, ile jeszcze musi przejść. Wiedział, że jest już niedaleko. Jego auto powinno być tuż, tuż. Gdzieś za sobą usłyszał pęknięcie gałęzi, a potem, z boku, szelest suchej trzciny. Obrócił się nerwowo, nie zatrzymując się. Nagle poczuł, że ziemia pod jego butem trzasnęła. Nie zdążył się cofnąć. Lód pękł i prawa noga wylądowała po udo w zimnej wodzie. Jakimś sposobem udało mu się nie wypuścić broni. Uwolnił się po chwili. Miał wrażenie, że coś stoi kilka metrów od niego. Zebrał się w sobie i zaczął biec. Już się nie zatrzymywał. W końcu trafił na leśną ścieżkę.

            Auto stało zaparkowane kilkanaście metrów od niego. Podbiegł ciężko dysząc, wsiadł, oparł sztucer o siedzenie pasażera i szybko zamknął za sobą drzwi. Włożył kluczyki do stacyjki i odpalił. Samochód ożywił się bez ociągania. Chociaż tyle, pomyślał z ulgą. Mężczyzna zapalił długie światła i ruszył. Kiedy ujechał niecałe sto metrów, odetchnął z ulgą. Sądził, że jest już po wszystkim. Mylił się. Jak bardzo się mylił.

            Na końcu drogi, tuż przy zakręcie, zza linii drzew wyłoniła się wysoka, chuda i blada jak otaczający śnieg postać, przypominająca z postury człowieka. Nagiego człowieka. Miała jednak na głowie ten swój tańczący niczym języki śmierci wieniec. Istota zatrzymała się na środku drogi i spojrzała w stronę najeżdżającego samochodu. Wyciągnęła jedną z kończyn do przodu jakby chcąc gestem zatrzymać wóz i otworzyła swój długi pysk, który rozpostarł się w kształcie krzyża. W tym momencie silnik auta odmówił posłuszeństwa i wyłączył się razem ze światłami. Samochód warknął, szarpnął i stanął w miejscu. Mężczyzna położył dłoń na leżącej obok broni. Pośród ciemności rozległ się niski, ostry pisk. A potem nastała już martwa cisza.

 

 

 

Licencja Creative CommonsTen utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.
Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation