Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Puchacz / Zuzanna Cyunel

Gdy szybował, był lżejszy od porannej mgły. Nie czuł strachu. Nie obciążały go troski rodzącego się dnia. Serca ptaków wypełniała jedynie pieśń wiatru. By wznieść się, starczało im pragnienie. I choć pragnienie człowieka zdawało się równie silne, zbyt wiele dźwigał w sercu, by wzbić się w niebo.

Wiar targał pieśni gasnącej nocy. Ich cichy podmuch oplótł puchacza, niczym sen obleka wiekowego starca. I jak ów sen, pieśni przylgnęły do jego piór, zatapiając go w przyjemnym odrętwieniu. Nie niosły słów, lecz szeptały by opadł… by oddał niebo skrzydlatym stworzeniom słońca. Był jednak zbyt uparty by słuchać… i dość stary by udawać, że nie słyszy.

            Puchacz nie znał liczby wiosen i zim, które minęły. Nie liczył nocy ociekających krwią polowań, czy dni zasnutych gęstym snem. Nie pamiętał imion, które nadał mu wiatr, ani koloru piór zgubionych, nim wzbił się ku srebrnemu światłu nocy. Być może jego ptasia natura nie pozwalała mu pamiętać. Być może sam dokonał wyboru, by zapomnieć. Musiałby wszak przypominać sobie, że każdej z nocy i dni, każdej z wiosen i zim, bez względu na noszone imię i barwę pierza, szybował samotnie.

            Szybujący puchacz był w istocie lżejszy od porannej mgły. Lecz dziś, gdy noc gasła, zdawał się lżejszy nawet od bezwietrznego oddechu. Oddechu poprzedzającego delikatny początek melodii świtu. Bezwzględne oczy, równie puste jak owa cisza, wypatrywały jedynej ofiary zdolnej je wypełnić. Zwierzęta nocy widziały w nich wilczy księżyc. Księżyc, który patrzył zawsze z góry, zawsze z daleka. Okrągły, zimny, głuchy na krzyk i cierpienie rozdzieranych na pół ofiar. Oczy te były księżycem także dla zwierząt dnia - srebrnym reliktem nocy, potężnym nieproszonym gościem pośród błękitu nieba. I chociaż spojrzenie puchacza skrywało gorące barwy wschodzącego poranka, nie żyła istota, która widziałaby w nich słońce.

Już nie żyła.

            Dziś jego pragnienie stało się większe. Co świt stawało się większe. Głód rósł, a łowy zmieniały się w coraz bardziej okrutne. Dawniej, gdy dostrzegał ofiarę, zataczał nad nią krąg. Potem kolejny. I jeszcze jeden. Coraz węższe, coraz ciaśniejsze. Ludziom zdawało się to naturalne. Uważali to za sowi zwyczaj. Lecz puchacz, choć wywodził się z sów, już dawno wzgardził ich tradycjami. Nie wzlatywał na samotne stare drzewo pośród morza traw. Nie zastygał w milczeniu. Nie zlewał się w jedno z bezruchem wyblakłej kory i nie wyczekiwał. A gdy dostrzegł zdobycz, nie opadał zwinnie i bezgłośnie. Nie zabijał szybko. Nie zabijał od razu. Puchacz zataczał kręgi. Celebrował. Formował wiatr ruchami potężnych skrzydeł. Układał własną pieśń. Bezlitosną i okrutną… Tak niepodobną do melodii narodzin nowego dnia. Pozwalał by ofiarę oblekł niepokojący niski ton. Pozwalał by spojrzała w niebo, by zrozumiała nuconą śmierć. A gdy ona ruszała po życie, wtedy on ruszał po nią. Najpierw jak łza. Mroczna kropla opadająca z czystego nieba. Jak strach, który przebija nagle. I choć wiatr zagęszczał mgłę, on gładko przekłuwał jej szept. Tuż nad ziemią czas zamierał. Dwubarwne skrzydła rozkładały się. Większe od nieba. Większe od wschodzącego słońca. Większe od nadziei, okrywały bezbronną ofiarę cieniem minionej nocy. A między nimi osiem okrutnych ostrzy. Najpierw pojawiał się strach. Potem opadał grom. Z głuchym odgłosem kości uderzały o chłodną ziemię. Krople porannej rosy podrywały się w niebo. Wszystko zawisało w bezruchu, gdy pierze i mrok zagarniały świt.

Krople porannej rosy.

Krople porannej krwi.

Ociekające szkarłatem szpony przebijały delikatną skórę. Płuca miażdżył ciężar opierzonych łap. Ofiara dusiła się. Bezgłośnie. Ciszy nie mącił krzyk. Ciszy nie mącił wrzask. A zdobycz jedynie patrzyła. Spoglądała w beznamiętne ogniste ślepia. Lecz puchacz nie zabijał szybko. Puchacz nie zabijał od razu. Trzymał zdobycz na granicy życia. Pozwalał by patrzyła. Pozwalał by tonęła w chłodnych płomieniach jego spojrzenia. Pozwalał tak długo, aż rosa i krew ponownie osiadały na ziemi. Czas ruszał, a ból powoli rozchodził się po kruchym ciele. Pieśń śmierci wyłaniała się z milczenia. A wraz z nią wyłaniał się wrzask. W ponurym akompaniamencie łamanych kości, ofiara zaczynała błagać o życie. A on pozwalał, by krzyczała. Pozwalał by szamotała się, rozrywając na jego szponach własne wnętrzności. Pozwalał jej wołać o pomoc. I wtedy w jego spojrzeniu pojawiała się iskra. Przelotny płomień. Ledwie przebłysk wschodzącego słońca. Chwilowy zalążek fascynacji. Tuż po tym szpony zaciskały się mocniej. Oczy ofiary otwierały się szerzej. I milkła. I nie mówiła już nic. Z jej nozdrzy odrywał się ostatni oddech. A ostatnim co widziała, były tamte księżycowe ślepia. I jej własne odbicie w ich piekielnych płomieniach.

Tak odchodziła. Tak znikała, nim słońce w całości wyłaniało się z zza gór.

            Początkowo szkarłat krwi i trzask łamanych kości wystarczały. Lecz z biegiem czasu głód stał się większy od ciała ofiary. Większy nawet od ciała puchacza. Iskra nie jaśniała przy zwykłym polowaniu. Krzyk zdawał się zbyt cichy, a błaganie zbyt banalne. Łowy nie przynosiły już dawnego podniecenia. Stały się równie puste jak samotny lot. Równie puste jak ogołocone z liści sowie drzewo… Jak wilczy księżyc i bezwietrzna noc.

            Wtedy puchacz zapragnął innego łowu. Polowania okrutniejszego, niż najkrwawszy mord. Polowania na ofiarę nieskrępowaną ciałem. Bez krwi. Bez łamanych kości i skóry targanej ostrzami szponów. Polowania wykraczającego poza świat zwierząt… Poza świat znany ptakom i ludziom.

             Były jak cienie oderwane od ciał. Pojawiały się co noc, by zniknąć przed wschodem. Szybsze, bardziej przebiegłe od innych stworzeń. Raz jak węże wiły się pośród posrebrzonych zbóż. Innym razem, niczym bezgłośnie, zaczajały się w gąszczu mrocznych drzew. Nie sposób było ich dostrzec pośród szeptu nocy. Zdawały się ulotne na wzór snów. Nieuchwytne w bladej łunie księżyca.

            Pierwszy raz dojrzał je kiedyś o świcie. Przemykające i bezkształtne. Wtedy jeszcze nie wiedział czym były. Zapolował z nudów. Z braku atrakcji. Zwyczajnie i beznamiętnie. Gdy wbijał ostrza swych szponów, nie oczekiwał rozkoszy. Lecz gdy to zrobił, zrozumiał. Ogień w oczach rozbłysnął na nowo. Gorętszy, okrutniejszy, bardziej spragniony krzyku ofiary. Zapragnął by śpiewały w jego pieśni śmierci. By wypełniły ją nieznanym dotąd wrzaskiem.

Ich ból był większy od bólu zwierząt. Walka brutalniejsza, paniczna jak nigdy wcześniej. A walczyły nie o życie, a o ciepły dotyk. Walczyły, by jeszcze raz powrócić do ciała. By czuć. By ostatni raz doświadczyć promieni słońca na kruchej skórze. By przemówić głosem i by usłyszeć odpowiedź.

Ludzie nazywali cienie duszami.

Cienie nazywały ludzi domem.

Puchacz nazywał polowanie zabawą.

            Dziś jednak było inaczej. Dziś jego pragnienie przerosło i ciało i cień. Dusze, które pochłonął zlewały się w jedno. Nie znał ich liczby. Nie znał ich imion. Puchacz wiedział jedynie, że było ich wiele. Wystarczająco wiele, by straciły smak. Szybując na granicy nocy i dnia nie czuł już niczego. I choć wiedział, że dzisiejszy łów nie sprawi mu przyjemności, to i tak wypatrywał ofiary. Z przyzwyczajenia. Z braku lepszego pomysłu. Niebo bladło, a dzień powoli budził się do życia. Wiatr uderzył w potężne skrzydła chłodem. Próbował powtrzymać okrutną pieśń. Podmuch rozpaczy, podmuch litości dla bezcielesnych cieni. Lecz puchacz nie słuchał wiatru. Już dostrzegł ofiarę. Samotną smugę, wolniejszą od innych. Przeplatała się z falującą trawą jak cień burzowej chmury.

Puchacz nakreślił na jaśniejącym niebie pierwszy krąg. Lecz zaraz zamarł. Zawisł w powietrzu, znużony monotonną cyklicznością. Dziś nie chciał już lecieć. Dziś wolał zwyczajnie opaść. I opadał. Powoli. Nie jak łza. Nie jak ostrze przebijające rzednącą mgłę. Opadał jak suchy liść. Jak martwe pióro, niesione chłodnym podmuchem.

Pieśń śmierci przybrała wolniejszy rytm. Jedna ponura nuta. Jeden dźwięk, jak smoła oblepiający ofiarę. A puchacz opadał. Jego ogromny cień powoli przemierzał morze zbóż.

…I tak płynęły. Cień za cieniem. Łowca za bezbronną ofiarą. Coraz bliżej. Coraz wolniej. Bez krzyku, bez wrzasku. Zimno i bezwzględnie. Aż wreszcie dwie ciemności stały się jedną. Skrzydlaty mrok zakrył ofiarę, a opierzone łapy puchacza osiadły na chłodnej ziemi. Bezgłośnie. Bez grzmotu. Bez trzasku łamanych kości. Osiem ostrzy obmyła bezbarwna rosa. Dwoje księżycowych oczu zatrzymało wzrok na nieokreślonym mroku. Jeden zakrzywiony dziób zawieszony nad cieniem ludzkiego życia.

Ale dziś było inaczej. Dziś patrząc na ofiarę nie widział w niej strachu. Zacisnął szpony na czarnej glebie. Wbijał je głęboko. Chciał sprawić ciemności ból. Chciał, by cierpiała. Chciał, by i on mógł cierpieć. By puste ciało wypełnił cień. By choć na chwilę stało się mniej puste.

Lecz dzisiaj ofiara nie kryła w sobie strachu.

Nie błagała o litość.

Nie czuła bólu.

Puchacz stał nieruchomo. Skrzydła miał rozpostarte, a pióra okryte łuną wschodzącego słońca. Bezlitośnie wpatrywał się w schwytany mrok. Lecz i mrok wpatrywał się w niego. Spokojny. Pogodzony z własnym losem. Nieporuszony tak długo, aż pierwszy promień dosięgnął złotych traw. Wtedy cień ożywił się. Delikatnie, ostrożnie przeniósł wzrok na wschodzące słońce. Puchacz poczuł, jak wraz ze świtem, w mroku rodzi się zachwyt. Radość spotkania z ostatnim dniem. Lecz jeszcze nim światło przybrało kształt kuli, ich spojrzenia spotkały się znów.

Puchacz zacisnął szpony.

Cień rozluźnił się.

Czekał.

I czekał nadal, gdy osiem ostrzy powoli wynurzyło się z ziemi. Czekał gdy, podmuch potężnych skrzydeł wzniósł krople porannej rosy. Czekał, gdy puchacz wznosił się w niebo, powoli odrywając własny cień od ludzkiego. Czekał nawet, gdy pieśń śmierci rozmyła melodia wschodu. Wsłuchiwał się w milknącą nutę, tak długo, aż zniknęła w delikatnym brzmieniu złotych traw. Wtedy zrozumiał. Wtedy wrócił do domu.

            Tego dnia puchacz osiadł na ogołoconym drzewie.

            Tego dnia stary człowiek wyszedł z drewnianej chaty. Wyszedł z trudem, wspierając się na znoszonej lasce. Spękane dłonie, zdawały się starsze od kory stuletniej wierzby. Gdy je zaciskał, trzeszczały niczym dogasający ogień w domowej izbie. Gdy je podnosił drżały, jak drży pajęcza nić, nim zerwie ją wiatr. Ostatnio podnosił je rzadko. Rzadko też wychodził z drewnianej chaty.

Lecz tego dnia wyszedł.

Rozejrzał się po górach, które znał od dziecka. Jakby po raz pierwszy. I jakby po raz pierwszy poczuł przyjemny dotyk promieni porannego słońca. Pozwolił, by chłodny podmuch smagał jego wysuszoną twarz.

Tego dnia zjadł zwykłe codzienne śniadanie. I tylko oddał trochę więcej ze swojej miski dzikiemu kotu, który wygrzewał się na kamiennym ganku.

            Nim ułożył się do snu, zerknął na samotne drzewo, wbite pośród kaskady falujących zbóż. Z wysiłkiem wdrapał się na spróchniałą leżankę. Zasnął. Jego ciężki oddech wypełniał chatę aż po świt.


Licencja Creative Commons
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych 4.0 Międzynarodowe.


Opowiadanie zostało wyróżnione w 4 edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Bolesława Prusa na opowiadnie młodzieży. Zobacz: https://e-kreatywni.eu/index.php/final-vi-edycji-ogolnopolskiego-konkursu-literackiego-im-boleslawa-prusa-na-opowiadanie-mlodziezy

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation