Piątek trzynastego / Dawid Szombierski

Drukuj

 

            Zapłonął stos. Przywiązany do słupa nie spostrzegał otaczającego go świata – składającego się głównie z zachwyconego widowiskiem tłumu – gdyż życie przemykało mu przed oczyma pod postacią mętnej reminiscencji, tworzącej nieokreślony monolit, z którego wyodrębniały się najmniej doczesne aspekty istnienia. W ostatnich błyskach świadomości – zanim zatruł się czadem – krzyknął pewnie:

            – Papieżu Klemensie, królu Filipie, rycerzu Wilhelmie! Nim rok minie spotkamy się na Sądzie Bożym!

            Klątwa została rzucona.

 

            Zbudziłem się przerażony, jakby złowrogi upiór przebił me serce kłem grozy, aby wlać do niego ampułkę adrenaliny; nie winię tego domniemanego nieszczęśnika za to, co mnie spotkało, ponieważ przyczyną mego dramatu była zasada, której on musiał służyć; zatańczyłem żałobnie w nędzy nieuchronnego zła. Bił w mej klatce gwarny rytm – który narzucał mrok na wszystko, co widziałem i czułem – łomocząc upragniony spokój. Myślą nie pojmowałem tego, że znajdowałem się w obcym pomieszczeniu, które przypominało symetryczne odbicie mojego pokoju, jednakże odczuwałem niepokój, jakby ktoś rozpylił duszącą sadzę, gaszącą blask naiwnej nadziei: brakowało mi jasnego pozoru.

            Spojrzałem w lustro, byłem sam, nawet zwierciadło nie odbiło mej twarzy. Zrozumiałem, że niżej upaść nie mogę – zostałem przeklęty; wszystko zaczęło nabierać blasku piorunów, oświetlających piekielne mroki, co umożliwiło mi lepszą obserwację dantejskich scen, a nawet bycie ich częścią. Dla pewności sprawdziłem kalendarz. Tłumaczył on wszystko. Każdy dzień był piątkiem trzynastego. Znalazłem się w nieskończonej otchłani, gdzie nie ma dnia i nocy – czas nie płynie, stąd nie może odpłynąć obciążony klątwą wieczny i jedyny piątek trzynastego, choć niejednokrotnie zawijał do tutejszego portu Latający Holender, który tak jak wszystkie przeklęte istnienia jest częścią wieczności. Od dłuższego czasu staram się pojąć to, co się tutaj dzieje, ale nie potrafię jednoznacznie sformułować teorii ontologicznej, która by choć odrobinę opisywała strukturę tutejszego świata, gdyż wszelkie krople mego pojmowania uciekają tak, jak woda przez palce.

            Szybko pogodziłem się ze swoją sytuacją. Całe życie poszukiwałem fundamentalnych aspektów bytu, doprowadziło mnie to do piekła, gdzie na jego przedpolach będę uprawiał plony zła. Tak musiało być! Postanowiłem czynem ukoronować wewnętrzne spełnienie. Rozciąłem nożem palec wskazujący. Na tafli zwierciadła własną krwią narysowałem pentagram i napisałem trzy szóstki. Diabolicznie się śmiałem, nie potrafię powiedzieć jak długo, bo wszystkie zegarki wskazywały nieustannie 06:00. Postanowiłem, że wybiorę się w majestatyczną podróż po okolicy, aby poznać szerzej nowy kontekst.

            Ktoś zapukał do drzwi, zerwało to ze mnie szatę demonicznej tożsamości, krusząc nieokreślony fundament planu na najbliższe minuty. Miałem wrażenie, że znów jestem śmiertelny, że mogę odkupić winy. Powrócił lęk. Stałem się kimś, kim nigdy dotąd nie byłem, nagi poszedłem do drzwi, a o szatę mej swojskości grały czarty – alea iacta est. Zrozumiałem, że nie ma odwrotu, że przekroczyłem przez Rubikon nonsensu, aby absurdalnie zawalczyć o siebie. „Kogo tam diabli niosą?” – pomyślałem; być może dla wielu mogłoby to dość ironicznie zabrzmieć (choć nie w Sokratejskim sensie, ale nie jestem tego pewien), gdyż mymi niespodziewanymi gośćmi byli słudzy Jehowy.

            Wychyliłem niepewnie głowę za drzwi. Dostrzegłem dwie starsze kobiety w długich spódnicach. Mój wzrok przykuły twarze, których nie potrafię opisać, bo były jednolite, jakby potraktowane walcem, czy ulane z pokory, którą mogło zrodzić surowe wychowanie lub wrodzony brak pewności siebie, co – jak mi się wydaje – zwiększa prawdopodobieństwo zaufania autorytetowi. Biła od nich patetyczna dobroduszność, która mnie przerażała, albowiem obawiałem się szatańskiego podstępu. Przez chwilę miałem wrażenie, że z ich głów wystają rogi, a do ramion przyczepione są sznurki – łącząc to w całość, uświadamiałem sobie, że są one służkami jednego z czartów. Z bagnistego odmętu mentalnych piekieł wyrwały mnie następujące słowa:

            – Dzień dobry, czy miałby Pan chwilę, aby porozmawiać o tym, co najważniejsze?

            – Słucham? – spytałem zdezorientowany.

            – Czy zastanawiał się Pan nad tym, co będzie z człowiekiem po śmierci?

            – Przypuszczam, że to, co przed narodzinami, ale o tym nikt nie może wiedzieć, a jeśli twierdzi,

że wie, to jest oszustem lub istotą wysoce naiwną. Rozważania dotyczącego tego, co po śmierci wiążą się z wiarą, a nie wiedzą. Wiara dotyczy tych aspektów życia, o których nie można mieć wiedzy. Być może odrobinę nieprecyzyjne jest moje stwierdzenie, wedle którego po śmierci będzie to, co przed narodzinami, więc doprecyzuję. Nie wiem, co będzie po śmierci, tak jak nie wiem, co było przed narodzinami, ale nie można nic o tym wiedzieć. Jeszcze jakieś pytania? – Moja opowiedzieć uświadomiła mnie, że nie byłem nagi, co nie zmieniło tego, że stale nieswój.

            – To jest bardzo ważne i ciekawe, co Pan mówi. a teraz, jeśli nie ma Pan nic przeciwko, chcielibyśmy się podzielić z Panem słowami naszego PANA. – Następnie druga kobieta wyjęła z torebki grubą księgę, po czym zaczęła czytać:

            – Baczcie więc pilnie, żebyście nie postępowali jak niemądrzy, ale jak mądrzy, wykupując sobie dogodny czas, ponieważ dni są złe. Dlatego już nie stawajcie się nierozsądni, lecz stale sobie uświadamiajcie, co jest wolą Jehowy. I nie upijajcie się winem, bo w tym jest rozwiązłość, ale wciąż napełniajcie się duchem, przemawiając do siebie w psalmach i pieśniach pochwalnych dla Boga, i pieśniach duchowych, śpiewając Jehowie przy wtórze muzyki w waszych sercach, zawsze składając za wszystko podziękowania naszemu Bogu i Ojcu w imię naszego Pana, Jezusa Chrystusa…

            – Znam ten fragment, to jest List do Efezjan, ale opierają się Panie na błędnym przekładzie, gdyż w oryginale nie ma słowa Jehowa… – Nie tylko ja przerwałem, mi też przerwano.

            – Bardzo Panu dziękujemy i życzymy błogosławionego dnia! – Już chciałem odpowiedzieć, ale wystraszone kobiety znikły. Cóż bym począł tego przeklętego dnia bez błogosławieństwa?

            Poirytowałem się tym, że nie zdążyłem podyskutować. „Być może to ja jestem diabłem” – pomyślałem. Zanim zamknąłem drzwi, spojrzałem na wiejską okolicę, nad którą rozpościerała się szarość, nie potrafiłem rozróżnić chmur od mgły, tak jak przyczyny i skutku, a przez niemożliwość przewidzenia przyszłości oraz zrozumienia teraźniejszości zaplątałem się w ułomności post hoc ergo propter hoc.

            Nagle przebiegł przed mymi oczyma czarny kot. Śledziłem go bacznie wzrokiem, nie podejrzewając najgorszego. Podszedł do leżącej na ziemi sterty krwawiących ludzkich kciuków, po czym rozpoczął ucztę. Zlękniony spojrzałem na własne dłonie – miałem tylko osiem palców! Czarny przerażający chochlik spustoszył potencjalną pomyślność losu. Nieświadomie wyrecytowałem:

Mam szczęścia tyle, co napłakał kot!

Jestem myszą, ściga mnie kot!

Za płot poleciał pierwszy kot!

Żyję z losem, jak pies z kotem,

a nie mogę odwrócić go ogonem!

            Wiatr z impetem zamknął drzwi. Siła uderzenia pchnęła mnie wprost na lustro. Ze zbitej tafli zwierciadła wyłaniała się mroczna wiadomość. Opary grozy obwieszczały, że czeka mnie siedem chudych lat. Wyczerpany i sfrustrowany powiedziałem:

            – Czeka mnie siedem lat nieszczęścia.

            Zdecydowałem jednak, że się nie poddam. Energicznie wstałem z podłogi. Pobiegłem do kuchni. Radośnie zastukałem w stół, który w swym niepomalowaniu przyjął ode mnie złe moce, przekleństwo, które na siebie rzuciłem, nieroztropnie posługując się językiem. Szczęśliwie tańcząc, strąciłem solniczkę, rozsypała się na podłogę cenna sól ziemi – potencjał został zmarnowany. Zlękniony nieuchronnością zapowiadającego się nieszczęścia zacząłem poszukiwać pająka, który mógłby utkać błogą nicią pajęczynę spokoju. Gorzej być nie mogło, zdeptałem mego wybawcę. Nie rozpocząłem kolejnych poszukiwań panaceum na zgubę, bo rozproszyła mnie wchodząca do pomieszczenia mała stara istota, jej skromna postura, siwe włosy i broda pasowały do chłopskiego stroju. Krzyknąłem:

            – Kim jesteś?!

            – Nie pytaj: „Kim jesteś?”, tylko: „Co robisz?”.

            – Zatem co robisz?

            – Zabieram stół do malowania – powiedział niewzruszony. Chwycił mebel, wychodząc, dodał: – Mawiają na mnie uboże, ale nie lubię tego określenia, gdyż kojarzy się z ubóstwem, a ja jestem pracowity, zdecydowanie wolę określenie domownik.

            Nie wiem, czy wstałem tamtego dnia lewą nogą, ale na pewno nie mogłem liczyć na pomoc bóstw domowych. Postanowiłem wziąć prysznic, aby złagodzić piekielne rany, powstałe w wyniku otarć mej woli z szorstką powierzchnią kłód, zrzucanych mi impertynencko pod nogi. Czy zasłużyłem sobie na to? Czy ktoś robił to celowo?

            Szukając chwili uwolnienia, a nie odpowiedzi, wszedłem do łazienki. Niesłusznie nie przykuło mej uwagi to, że wanna była pełna wody, a nad jej powierzchnią unosiła się gęsta biała piana. Już cieszyłem się na chwilę dla siebie.

            Wtem bańki prysły, a z wody wyżył się dostojnie nagi siwy brodaty staruch, którego od domownika odróżniała złośliwość mieniąca się na twarzy. Spytał mnie:

            – Masz dla mnie kurę?

            – Nie! – zaprzeczyłem stanowczo, po czym pewnie dopowiedziałem, licząc naiwnie na wytłumaczenie: – Bo co?

            – a nic, tak tylko pytam, mogę przecież Ciebie utopić. Dużo ważysz?

            – Proszę? Coś Ty za jeden?

            – Bannik, jestem Panem łaźni. Proszę o szacunek dla starszych, byłem tutaj przed Tobą. Nauczyli Cię, że na pytania się odpowiada? Dużo ważysz?

            – Jako młodzieńca nauczono mnie też tego, że się nie rozmawia z nieznajomymi, ale wtedy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce. – Nieznana siła mnie oświeciła, natchniony jasnością tajemniczego ducha wypowiedziałem słowa, które uwolniły mnie od strachu. Wyszedłem z łazienki spełniony. Nad mą głową przeleciała biała gołębica.

            Po chwili wrócił mrok, iluminacja nie zawsze potrafi trwale zmienić życie. Wyszedłem z domu,  aby spotkać kominiarza, który mógłby wyczyścić mój dzień z sadzy nieszczęścia.

            Nerwowo przemierzałem wiejskie podwórze, okalające chatę, będącą mym tymczasowym domem. Sięgając do kieszeni – aby sprawdzić, czy mam w niej szczęśliwy guzik – przeszedłem pod drabiną, nad którą lewitował Ludwig Wittgenstein. Nie myślałem nad tym, co się wydarzyło, wydarza i będzie się wydarzać, nie mówiąc już o nici, które łączy te trze enigmatyczne części całości, tylko spytałem filozofa:

            – Jak się tam znalazłeś?

            – Uzyskałem jasność, w pewnym sensie wspiąłem się po drabinie, a teraz jej nie potrzebuję, odrzuciłem ją.

            – a co dzięki temu zyskałeś?

            – Sądzę, że w istotnych punktach problemy filozoficzne zostały rozwiązane ostatecznie. a jeżeli się nie mylę, to wartość leży też w tym, że widać jak mało się przez ich rozwiązanie osiągnęło.

            – Jak wygląda widok z góry?

            – O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć.

            – a widzisz może kominiarza? Bardzo go potrzebuję, musi oczyścić z sadzy nieszczęścia mój dzień! – Udał, że nie usłyszał mego pytania.

            Ruszyłem dalej, zapominając o braku doli w mym domu – o tej zatrważającej niedoli; nie szukając kominiarza, czekałem na to, co przywieje mi los; wydaje się, że uzasadnione było szukanie tego w polu.

            Otaczały mnie niekończące się połacie żyznej gleby. Coś uniemożliwiało mi zachwyt nad pięknem wiejskiego klimatu. Nie spotkałem żadnego rolnika, przypuszczam, że wszyscy skrywali się przed południcami. O mnie mizernym zapewne powiedziano by lelum polelum, więc chyba ślamazarne dążenie do wykonania misji – którą zdezorientowany sobie narzuciłem, a konkretniej pchnęły mnie do niej trzy bodźce: zdziwienie, zwątpienie i konfuzją – było przejawem porywania się z motyką na słońce.

            Ciepły porywisty wiatr sparaliżował me ciało, spętany mocami wietrzycy nie miałem możności do ruchu i mówienia – skamieniałem. Stałem się biernym obserwatorem przerażającego widowiska. Byłem w leju tornada; możliwe, że wyłoniło się ono ze mnie, jednakże kwestionowałoby to moją bierność – nie jestem w stanie tego ocenić, dopuszczam hipotezę, wedle której ukonstytuowałem zjawisko creatio ex nihilo.

            Chmara czarnych ptaszysk – zainteresowanych sobą – zaczęła krążyć nad mą głową, ale nie były to tylko loty godowe, gdyż po chwili te poronione dusze przeistoczyły się w człekokształtne latawice i latawce, oddające się wyuzdanym przyjemnościom. Widziałem przerażające krzyki – nie potrafiłem ocenić, czy ich źródłem była rozkosz, czy ból. Czułem dotykiem węgielną czerń. Słyszałem powabne kształty. Owe perwersyjne przedstawienia niemieszczące się w ramach przenikającej mnie przyzwoitości rozerwał nagle piorun…

            Był to błysk zapowiadającej się makabry, rozganiającej rozpustników, których już nie było, gdy dotarł grzmot. Nie pamiętam dobrze tego, co się wydarzyło potem (w zasadzie niczego nie jestem tutaj pewien). Krwawa jatka – to maślane masło może posmarować kromkę chleba mej nieświeżej historii, gdyż inaczej tego opowiedzieć nie potrafię. Ogromne latające postacie przypominające węże stoczyły między sobą bój – być może był to spór o interpretację, gdyż po jednej stronie walczyli: Pałętnik, Zduhacz i Żmij, a po drugiej: Chała i Zmeu. Grad i Poświt zdaje mi się, że byli neutralni. Niewiele jestem w stanie wydobyć z mroków mej pamięci, której treść jest kształtowana przez teraźniejszość. Płynę nieudolnie, aby coś z tego wyłowić – chcę, by moje świadectwo było rzetelne. Można by powiedzieć, że rezerwuar wspomnień ma wiele wspólnego z wielkim przedwiecznym Hasturem, którego zwać można nieopisywalnym, mawia się, że jego imienia nie można wypowiadać, ale wynika to z tego, że nie sposób cokolwiek o nim powiedzieć. Wysnułem również szaloną hipotezę, że niepojętość otaczającego mnie świata mogę tłumaczyć tym, że znalazłem się we wnętrzu samego Hastura.

            Ocknąłem się na polanie, zbudziły mnie przerażające nieludzkie krzyki:

Ph'nglui mglw'nafh Cthulhu R'lyeh wgah'nagi fhtagn

Zdałem sobie sprawę, że to szatańskie moce przywoływane przez przeklętych kapłanów zwracają się do wielkiego Cthulhu. Przerażony pobiegłem się skryć w stronę lasu. Nie rozważałem tego, czy może i ja zostałem jednym z wybrańców. W międzyczasie przypomniałem sobie dwuwiersz pochodzący z Necronomiconu, w który brzmi:

Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami

Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami

Wydaje mi się, że śmierć śmierci prowadzi do wieczności. Czyż nie tutaj jestem?

            Kroczyłem zdezorientowany przez las, nie myślałem o tym, że przez cały dzień nie potrafiłem znaleźć własnej drogi. Wtem złośliwy bełt trafił we mnie ze zbłąkanej kuszy – jego plan się powiódł. Trafiłem na cmentarz, gdzie cmentarna kobieta rozgrzebywała grób. Spojrzała w moją stronę, po czym krzyknęła:

            – Nie uciekaj, nie ma dokąd!

            Błyszczące białe zęby i czarna suknia odbiły się w mojej pamięci, jednak na szczęście nie zmąciły ledwie tlącej się jasności mego umysłu. Udało mi się uciec, choć wyciągała swe chciwe długie palce, przedłużone o ostre pazury, aby zaciągnąć mnie do mogiły.

            Po dłuższym czasie wydawało mi się, że byłem bezpieczny. Zwolniłem. Przebiegł przed mymi oczyma czarny kot. Zauważyłem, że biegnie w stronę chaty, stojącej na kurzej stopie – wiedziałem już gdzie nie iść, bo tam musiał być dom Baby Jagi.

            Coś się zmieniło. Spacerując w cieniu drzew, zaczynałem odczuwać pewien brak lęku, nie jestem w stanie powiedzieć, czy był to spokój, ale cieszyły mnie nowe wrażenia. Dostrzegłem wilka, choć zmierzał on w moją stronę, to się nie bałem. Zwierze przeistoczyło się w antropoidalne monstrum o twarzy białej suchej kredy, rysującej na tafli oblicza wyraz, budzący szacunek, obok którego nie można było przejść obojętnie. Powiedział do mnie stanowczo:

            – Witaj.

            – Co tutaj robisz? – spytałem.

            – To ja powinienem Cię o to spytać. Widzę, że nie zdajesz sobie sprawy, z kim rozmawiasz. Jestem Leszy, rządzę lasem. Pilnuję porządku, dbam o to, aby wszystko przebiegało w sposób cykliczny. – Miał w sobie coś ze służbisty.

            – Z całym szacunkiem, ale nie masz wrażenia, że w tym chaosie, który przenika ten świat, nie da się tego zrobić?

            – Nie dążę do niemożliwego. Po prostu robię swoje. Mówisz o chaosie, zgodzę się z tym, że nie da się nad nim zapanować w sposób absolutny, ale staram się skromnie robić swoje. Pochodzisz ze świata ludzi, pomyśl o sensie życia. Czy coś takiego istnieje? Nie sądzę, ale tego potrzebujecie.

            – Kto Ci powierzył Twoją funkcję?

            – Wydaje mi się, że dawno temu ktoś mnie do tego przeznaczył, powołał, jednak nie pamiętam nic dokładnie. Pewne nawyki utrwaliły we mnie postawę, która mi służy, a ja jej.

            – Powiesz mi, gdzie mam iść?

            – Jestem neutralny, nie mogę Ci odpowiedzieć na to pytanie. Zwykle w cudzych radach kryją się wartości, które ktoś Ci chce narzucić. Mogę Ci powiedzieć tylko tyle, że nie warto iść tam, gdzie niesie Cię przypadek, bo trafisz gdziekolwiek. Musisz znać cel, odnaleźć w sobie przyczynę podróży, która otaczającej nicości nada treść.

            – Dziękuję, to ja już pójdę poszukać siebie.

            – Powodzenia – powiedział serdecznie.

           Piękne słowa, ale jak je wprowadzić w życie? Jeśli świat nie odpowiada na moje pytanie: „Kim jestem?”, to cóż mam począć?

            Zamyślony szedłem tam, gdzie niósł mnie los. Gdzie byłem? Licho wie, bo nie śpi. Nie zauważyłem tego (a przynajmniej chcę w to wierzyć), że ominąłem leżącą na ziemi w pozycji embrionalnej wychudzoną kobietę, która była płodem nieszczęścia, spoglądającym jednym okiem na to, co dopiero zniszczy, nie widząc nic innego.

            Dotarłem nad ogromne jezioro. Starałem się wyciągnąć wnioski z rad Leszego, jednak nie potrafiłem znaleźć w sobie fundamentu, więc apofatycznie zacząłem myśleć o tym, czego powinienem unikać. Spoglądając na piękny zbiornik wodny, chłonąc jego głębię, uzbrojony w moc negacji, zacząłem wymieniać mych wrogów: Syreny, Wodniki, Wiły, Topielce, Wilkołaki…

            Rozproszyło mnie coś, co chyba przeleciało obok mnie, nazwałbym to błędnym ognikiem. Zapominając o tym, o czym myślałem, zacząłem biec w stronę brzegu. Zbliżałem się do tajemniczej jasności. Mowę odebrało mi piękno nagiej kobiety, która w swym blasku była nieokreślona – nieopisywalna. Wbrew temu, co postanowiłem wcześniej, zbliżyłem się do Rusałki, która powiedziała:

            – Oczekiwałam na Ciebie. Koniec twych męczarni jest bliski. Spędzisz resztę istnienia u mego boku, jeśli w prawidłowy sposób odpowiesz na pytanie. Pamiętaj, że masz tylko wybór pomiędzy prawdą i fałszem. Zdanie: „Ja teraz kłamię” jest prawdziwe, czy fałszywe? Tertium non datur. – Uśmiechnęła się tajemniczo, wydawało mi się, że kryło się w tym coś złowieszczego.

            Zacząłem myśleć nad zagadką. Jeśli ona kłamie, to sąd: „Ja teraz kłamię” jest prawdziwy, więc wychodzi sprzeczność, bo wypowiada prawdę i jednocześnie kłamie. Odwróćmy myślenie. Jeśli ona nie kłamie, to sąd: „Ja teraz kłamię” jest… SPRZECZNOŚĆ! Nie da się tego rozwiązać w kategoriach prawdy i fałszu. Krzyknąłem:

            – Żmijo! Niech rozjedzie Cię na trzeciej drodze kwadratura koła!

            Wtem z wody się wyłonił…

            Następnego dnia obudziłem się w łóżku – kolejny piątek trzynastego. Nie wiem, co wyłoniło się wtedy z jeziora; przypuszczam, że był to Dagon. Tak jak już powiedziałem, nie mogę tutaj nic wiedzieć. Opisany przeze mnie zbiór nonsensów to świat, w którym przyszło mi być. Czasu nie liczę, bo po co? Wydaje mi się, że coraz mniej cierpię, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Powiem szczerze: wieczność mi nie służy, dopadła mnie nuda, a jej przecież nie sposób zabić, ona jest wieczna tak, jak istnienie. Jednak teraz muszę po raz kolejny sobie zaprzeczyć (wielki filozof kiedyś uznał, że poznanie absolutne nie może być wolne od sprzeczności). Nieraz dzieje się tak, że nagle coś mnie przeraża, rozcinają się wtedy nici, które łączą wspomnienia – staję się wtedy kimś innym. Taka oto jest ma płynna tożsamość. Jestem chyba w piekle, gdzie demony grają o moją duszę. Bieda każdego dnia na mnie spogląda. Czy istnieje dla mnie ratunek?

            Po co pytam?

            Czy pamiętam, po co pytałem?

            Wygłaszam nieustannie długie monologi, wydaje mi się, że staram się opisać to, co przeżywam, ale istnieje również możliwość, że powołuję do istnienia możliwe światy. Mówię tu oto od siebie do siebie, jednak w tym przekraczam siebie, ponad siebie. Czy dźwięczne świadectwo, które teraz z siebie wyrzuciłem, zostało usłyszane przez jakiegoś śmiertelnika?

            Jak przez mgłę pamiętam moje ziemskie życie. Jeśli spróbowałbym te liche kategorie przyłożyć do tego, co pojmuję teraz, to musiałbym uznać, że jestem szalony. SZALONY! Rozumiecie to?

            Raczej skłaniałbym się ku tezie, że przenikam tajemnicę bytu, chłonę esencję jestestwa, które jest pierwotne.

            Kilka razy spotkałem się z Czartem i Diablicami, przyodzianymi w białe kitle, traktowali mnie tak, jakbym był człowiekiem na ziemi, który został zamknięty w szpitalu psychiatrycznym...

 

Listopad 2020 r.

 

Facebook: https://www.facebook.com/Dawid-Szombierski-100412638398552/

 

 

W utworze nawiązano do:

 

  1. Biblii:

 

  1. „Baczcie więc pilnie, żebyście nie postępowali jak niemądrzy, ale jak mądrzy, wykupując sobie dogodny czas, ponieważ dni są złe. Dlatego już nie stawajcie się nierozsądni, lecz stale sobie uświadamiajcie, co jest wolą Jehowy. I nie upijajcie się winem, bo w tym jest rozwiązłość, ale wciąż napełniajcie się duchem, przemawiając do siebie w psalmach i pieśniach pochwalnych dla Boga, i pieśniach duchowych, śpiewając Jehowie przy wtórze muzyki w waszych sercach, zawsze składając za wszystko podziękowania naszemu Bogu i Ojcu w imię naszego Pana, Jezusa Chrystusa” – List do Efezjan, 5, 17-20 (Podaję w przekładzie Nowego Świata: https://www.jw.org/pl/biblioteka/biblia/bi12/ksi%C4%99gi-biblijne/efezjan/5/. Można porównać z przekładem Biblii Tysiąclecia: https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=1032).

 

  1. „[…] byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce” – I List do Koryntian, 13, 11 (podaję w przekładzie Biblii Tysiąclecia: https://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=298).

 

 

  1. Traktatu logiczno-filozoficznego Ludwiga Wittgensteina:

 

  1. „Sądzę, że w istotnych punktach problemy filozoficzne zostały rozwiązane ostatecznie. a jeżeli się nie mylę, to wartość leży też w tym, że widać jak mało się przez ich rozwiązanie osiągnęło” – parafraza fragmentu Przedmowy.

 

  1. „Uzyskałem jasność, w pewnym sensie wspiąłem się po drabinie, a teraz jej nie potrzebuję, odrzuciłem ją” – nawiązanie do tezy 6.54.

 

  1. „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć” – tak brzmi 7 teza dzieła (podaję w przekładzie Bogusława Wolniewicza).

 

  1. Opowiadania Zew Cthulhu Howarda Phillipsa Lovecrafta:

 

  1. Nie jest umarłym ten, który może spoczywać wiekami

Nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami” – Dwuwiersz z fikcyjnego Necronomiconu podaję w przekładzie Ryszardy Grzybowskiej.