Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

KIEDY ZNÓW BĘDĘ… / Krzysztof Budzowski

I

 Niedziela powoli zbliża się ku końcowi. Leniwie i niemal bałwochwalczo wyciągam się na swojej nowej kanapie. Jest wygodna i sprawia ulgę moim spracowanym plecom. Ze smutkiem myślę o jutrzejszym dniu. „ Szara rzeczywistość wraca”,  myślę sobie.

Bezrozumnie patrzę w sufit. Lewą rękę kładę na brzuchu i uśmiecham się enigmatycznie. Dzisiaj na obiedzie byłem u rodziców. Daniem głównym była Lazania. Dosłownie uwielbiam ten włoski przysmak.

Czuję niedosyt. Niewątpliwie jest on związany z realizacją planów które przedsięwziąłem  na weekend a teraz tak patrząc w białe sklepienie mojego pokoju podsumowuję rezultaty które udało mi się osiągnąć. Po podliczeniu założeń dochodzę do wniosku, że nie jest jednak najgorzej ale cudów nie ma.

W prawej ręce trzymam telefon i przeglądam to co się dzieje na świecie. Pandemia wciąż trwa. W Polsce też nie wygląda to najlepiej. Rząd po raz kolejny wprowadza obostrzenia i rozważa kol…. Nie czytam do końca.

Odkładam powód mojego nagłego przygnębienia na ziemie i ciężko wzdycham. W ogóle to muszę ograniczyć czytanie informacji i newsów bo działa to na mnie przygnębiająco. Nie umiem podchodzić z dystansem do pewnych rzeczy i moja nadwrażliwość sprawia, że wszystko biorę zanadto do siebie.

Moje myśli zaczynają ogniskować na rzeczach przyjemnych, radosnych, sprawiających ulgę mojemu ciału i duchowi. Luźno inicjuje w mojej głowie pytanie dotyczące tego co w danym momencie sprawiło by mi największą radość. Czego bym najbardziej pragnął.

Po kilku chwilach dochodzę do wniosku, że w tym jesiennym napiętnowanym przez wirusa czasie najbardziej pożądałbym poczucia bezpieczeństwa. Idę dalej w tym kierunku. Siadam na łóżku i w skupieniu szukam punktu wyjścia zadając sobie pytanie:

- Co by sprawiło żebym poczuł się bezpieczny?

Penetrując wzrokiem swój przytulny malutki pokój błyskawicznie dochodzę do wniosku, że  panaceum na moje dolegliwości i jednocześnie odpowiedzią na pytanie jest biblioteka. A dokładniej czytelnia.

Upojony wspomnieniami z powrotem kładę się na łóżku. „Tak wiem co mam na myśli” zaczynam tłumaczyć sobie odpowiedź.

Wracam do czasów studenckich gdzie zamiast na zajęcia dawałem nura do czytelni wojewódzkiej i siedziałem do jej zamknięcia.

Z letargu wybudza mnie pukanie do drzwi.

- Proszę – mówię wyraźnie poirytowany.

- Idziesz do łazienki? – zaczyna mój współlokator otwierając drzwi do mojego pokoju. Rzucam mu pytające spojrzenie – pytam bo wchodzę tam na dłużej i wole się upewnić czy czegoś nie potrzebujesz czy coś.

Patrzę na zegarek. Zdumiony odpowiadam:

- Tak. Skorzystam przed tobą bo jest już późno a rano trzeba wstać. Dziękuje, że zapytałeś. I zaopatrzywszy się w łazienkowe niezbędniki ruszam pewnym krokiem ogarnąć się przed snem.

Leże już oporządzony i czekam aż przyjdzie sen. Ten jednak nie nadchodzi. Wracam myślami do stworzonej przed godziną przez siebie afirmacji szczęścia. Zaczynam marzyć.

- Och, jak fajnie było by wrócić chociaż na jeden dzień do takiego studenckiego dnia. Mieszkając z rodzicami, niepomny na przeciwności i z pogotowiem ratunkowym pod ręką w postaci mamy i taty gdy zajdzie taka potrzeba.

Dywagując w ten sposób przypomniałem sobie o książce którą dawno temu czytałem. Czytałem ją akurat na pierwszym roku studiów. Ale przeszła bez echa, nie zostawiając w moim sercu ani w głowie jakieś szczególnej czci dla niej. Tak pamiętam ją dobrze. Janusz Korczak w najlepszym wydaniu. „ Kiedy znów będę mały”.

- Co ja bym dał żeby mi się coś takiego przytrafiło – wzdycham głośno – ale w troszkę zmienionej formie – uśmiecham się głupkowato.

Z głupowatego uśmiechu moja twarz przechodzi w tryb uśmiechu marzącego, naiwnego nawet bym rzekł. Pewien pomysł pojawia mi się w głowie ale mechanicznie kiwam głową nie będąc nawet tego świadomy od razu zakładając, że pomysł jest żałosny. Nie przeczę jest dziecinny, ale co mi tam. Rozglądam się po ciemnościach panujących w moim pokoju jakbym się bał, że ktoś może mnie podsłuchiwać.

Upewniwszy się, że jestem sam jak Robinson Kruzoe na bezludnej wyspie wypowiadam życzenie:

- Wiem, że to co mówię i o co proszę jest irracjonalne ale trudno. Chciałbym otworzyć jutro oczy – zaczynam powoli i wyraźnie ale niezbyt głośno – i obudzić się studentem. Mieszkającym na powrót w rodzinnym mieszkaniu, i dzieląc pokój z dwoma braćmi.

Wypowiadając ostanie słowa trochę się skrzywiłem ale grymas niemal tak szybko zniknął jak się pojawił i mogłem kontynuować:

- Chciałbym móc spędzić dzień jak dawniej, nie mając żadnych poważniejszych obowiązków i zmartwień i przede wszystkim jeszcze raz nacieszyć się możliwościom pobuszowania w czytelni jak za starych studenckich czasów.

Odwróciłem głowę w kierunku ściany i zamknąłem oczy. Jeszcze przez kilka chwil wypowiadałem te słowa błagalnym tonem niczym modlitwę:

- Kiedy znów będę studentem, kiedy znów będę studentem, kiedy znów będę …

Zasnąłem spokojnym kojącym snem niczym grecki atleta po wygranych zawodach marząc i śniąc o swojej oazie wolności i spokoju z nadzieją, że życzenie się spełni.

 

II

 Jakiś nie wyraźny głos dobiega do mnie niczym z zaświatów. Natężam słuch próbując wyłapać jakieś pojedyncze dźwięki ale na próżno. Głos znika. Poprawiam kołdrę zakrywając  ją prawie na uszy. Nad ranem zawsze jest mi najzimniej.

Mija kilka chwil odkąd pierwszy raz usłyszałem głosy. Leżąc na wpół przytomny wytłumaczyłem sobie racjonalnie, że to pewnie współlokator do kogoś mówi i uspokoiłem się wmawiając sobie, że gdyby mówił do mnie to by przyszedł nie widząc efektów swojego wołania. Tak się jednak nie stało.

- Krzysiek! – woła czyiś znajomy głos otwierając drzwi do pokoju – na którą masz na zajęcia?

- Że co? – pytam

- Pytam na którą masz? Bo jak na 8 to możemy cię z ojcem podrzucić.

- Nie wiem – pytam zszokowany zaistniałą sytuacją – muszę sprawdzić.

Drzwi się zamykają a ja w stanie totalnego oszołomienia siadam na łóżku próbując odgadnąć o co chodzi. Dopiero po kilku chwilach w mojej głowie pojawia się nieśmiała odpowiedź na zaistniałe wydarzenia.

- Eno bez jaj. Nie możliwe. Takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. To było tylko szczeniackie życzenie wypowiedziane zresztą tak dla hecy.

Przeczesuje wzrokiem pokój niczym myśliwy szukający zwierzyny. Moje czoło przecinają liczne bruzdy zadumy i zdziwienia. Trzy łóżka. Jedno puste, kołdra w nieładzie, poduszka wygnieciona. „To łóżko młodego” porządkuje fakty w głowie. Na posłaniu koło okna leży zawinięty kłębek kształtem przypominjący embrion. Przyglądam się uważniej.  Tak. To Marek. Mój starszy brat.

Z filozoficznej zadumy wyrywa mnie dźwięk otwieranych drzwi a w nich pojawia się Marcin mój młodszy brachol.

- Jedziesz z nami? – pyta w wejściu – za 15 minut jedziemy.

- Który mamy rok? – pytam śmiertelnie poważny?

Marcin przygląda mi się zakłopotany po czym odpowiada w swoim stylu:

- Coś ty zgłupiał do reszty? Czy wychlastany jeszcze po wczorajszej libacji?

- Jakiej libacji?

- Ty mi powiedz.

- Nie wiem o czym mówisz.

 - Nie wiem o co pytasz.

- Dobra, nie ważne.

Ucinam rozmowę bo widzę, że się nie dogadamy. Jestem poirytowany ale trochę sam jestem sobie winien. Tyle razy prowadziliśmy rozmowy między sobą w ten sposób, że już nikt z nas nie wie kiedy ten drugi pyta poważnie.

- Po co tak stoisz w drzwiach bałwanie? – zaczepiam go świadomie szukając wendety za zignorowanie mojego pytania przed momentem – daj mi się ubrać spokojnie.

- Czyli jedziesz?

A więc o to idzie, myślę. Kiwam głową przytakując.

- A teraz spadaj!

- Wal się – rzuca na odchodne i wychodzi.

Zwyczajna rozmowa na poziomie, myślę sobie uśmiechając się zażenowany sposobem naszej rozmowy jednocześnie zakładając ciuchy w pośpiechu.

 

Wszystko zaczyna mi się układać w jedną całość. Z Internetu dowiedziałem się co i jak. Udało się. Nie pytam jak. Nie roztrząsam na czynniki pierwsze tego co się stało. Mam niewiele czasu. Przypuszczam, że jeden dzień. Chce go wykorzystać w sposób który zaplanowałem.

- Gdzie cię wyrzucić? – pyta ojciec wybudzając mnie tym samym z przyjemnego zamyślenia.

- A ty gdzie jedziesz? – pytam

- Na dworzec, może tam coś trafię.

Ojciec jeździ na taryfie. Zazwyczaj zaczyna na dworcu. Teraz sobie przypominam.

- To możesz mnie śmiało wysadzić na dworcu. Ja się chętnie przejdę. Mam jeszcze trochę czasu.

Zmierzam w kierunku biblioteki, swojej krainy szczęśliwości. Rozmarzonym krokiem przechodzę przez galerię. Czuję się lekki jak piórko. Ja nie idę, ja się wręcz unoszę. Nastrój uniesienia i zwykłej dziecięcej radości sprawia, że na mojej twarzy pojawia się błogi uśmiech. Dopiero przy wyjściu z centrum handlowego spostrzegam, że ten wyraz twarzy i oczy błyszczące jak dwa węgliki  dodają mi pewnego rodzaju wdzięku. Ale może mi się tak tylko wydaję.

Miasto powoli budzi się do życia. Słońce z oporem ale konsekwentnie przedziera się przez warstwę mgły która spowiła swoimi ramionami miasto królewskie. Zanim doszedłem przed gmach biblioteki widoczność na powrót zdaje się być doskonała. Drobne kryształki wody zawieszone w powietrzu dają za wygraną i ustępują porannym promieniom słonecznym.

Stoję wpatrzony  w budynek i rozpiera mnie nie wiedzieć czemu duma. Czuję się co najmniej jak Fidiasz[1] po ukończeniu swojego monumentalnego dzieła[2].

- Przepraszam – mówi czyiś głos – czy mógłby pan nie stać na środku chodnika?

Cały oblewam się czerwienią. Żałuję, że nie ma teraz porannej mgły.

- Przepraszam panią bardzo – mówię mocno skonfundowany.

Nie oglądając się już za siebie wchodzę szybko do głównego holu biblioteki znajdującego się na parterze.. „Hmm. Rozpiera go duma, porównuje się do Fidiasza” – strofuje się w myślach „a gamoń stoi na środku przejścia i patrzy jak szpak w pi…” – odganiam od siebie wulgaryzmy które niespodziewanie naszły mnie w przypływie gniewu.

W normalnych okolicznościach wybrałbym się do czytelni windą bo ta znajduję się na trzecim piętrze ale postanawiam trochę ochłonąć i doprowadzić swój odcień skóry do normalności. Nie chcę wchodzić do czytelni czerwony jak burak, z plamami na szyi od stresu. Przykuł bym na siebie zbyt wiele uwagi a chciałbym przejść nie zauważony. Być sam na sam z klasykami literatury tylko tego pragnę w tej chwili.

Pomysł nie okazał się najlepszy. Wyjście na trzecie piętro sprawiło mi trochę kłopotu. Z barwy indora skóra nabrała dodatkowo połysku od potu.  Jestem zażenowany i postanawiam chwilę odczekać. Schodzę na półpiętro i podchodzę to uchylonego okna. Kolejny cudowny pomysł. Niech mnie zawieje! Ciężko wzdycham. Dobrze, że nikt mnie nie obserwuję bo by mnie uznał za zgryźliwego gderliwego młodzieńca. A ja po prostu nie mogę się doczekać wejścia do czytelni.

Minuty lecą, patrzę nerwowo na zegarek, następnie przeglądam się w telefonie sprawdzając czy wyglądam już „przystępnie”.

- Mozę być. I niecierpliwym krokiem wchodzę do miejsca przeznaczenia.

 

Pierwszą godzinę poświęcam na powolne przeczesywanie terenu łowów. Okiem myśliwego, badawczo i cierpliwie zaglądam w każdy zakamarek szukając jakieś perełki. Nie za grubej, ponieważ chciałbym zdążyć przeczytać ją dzisiaj.

 

- To nie to! – niemal wykrzykuje do siebie siedząc w ławce i trzymając w ręce Hamleta.

Robię się coraz bardziej niecierpliwy. To już trzecia pozycja. Pierwszą był „Horsztyński” Słowackiego. Kiedyś bowiem czytałem te sztukę ale tym razem okazała się nieprzyswajalna. Orbitowałem wokół tego autora dając mu drugą szansę. Niestety „Maria Stuart” też okazała się nie do przejścia. A teraz nawet Szekspir mnie zawiódł.

Szukałem powodów dla których tak się stało. Może te sztuki okazały się za ciężkie do przyswojenia dla mojego mózgu. Nie to nie to! Już je kiedyś czytałem w całości. Wszystkie mi się podobały. „Horsztyński” ze względy na klimat (chociaż nie dokończony), „Maria Stuart” może ze względu na cichą sympatię do tej postaci a Hamleta może dlatego, ze wałkowałem go ze cztery razy i za każdym razem wydał mi się doskonały. Wyszedłem z założenia, że klasyków nigdy za wiele ale widocznie się pomyliłem, zresztą nie pierwszy raz dzisiaj.

Przypomniałem sobie upokarzającą sytuację z rana. Jak stałem wpatrzony  w budynek niczym w obraz. Wróciłem myślami do Fidiasza, dalej do starożytnej Grecji. Powoli, żeby nie zgubić wątku, jakby przeczuwając do czego nieświadomie zmierzam zacząłem przypominać sobie starożytne klasyki wielkich autorów.

- Eurypides? Nie to nie to. Zacząłem prowadzić dialog z samym sobą.

- Ajschylos?

- Cieplej ale „Agamemnon” średnio mi podszedł. Ale próbuj dalej coś w ten deseń.

- Mam!  „Lizystrata” bardzo na czasie.

- Czyś ty zgłupiał. Arystofanesem mi zajechał! A może w dodatku w oryginale? Co ty na to cwaniaku?

- Dobra już dobra. Myślmy dalej.

Mam!  powiedziałem do siebie kończąc w ten sposób dziwne rozdwojenie jaźni. Szybko wstałem od ławki, możliwie jak najciszej i popędziłem czym prędzej w kierunku klasyków antycznych.

Zdecydowany błądziłem wokół sztuk Sofoklesa szukając tej wybranej.

- Eureka – wykrzyknąłem i pośpiesznie wróciłem do poprzedniego miejsca.

„Filoktet”. Przeczytałem stronę tytułową. Kiedyś bardzo dawno temu zacząłem te sztukę. Bardzo mi się podobała, ale nie zdążyłem jej przeczytać do końca. Teraz mi się uda. Patrzę na zegarek. Mam jeszcze z dobrych kilka godzin do zamknięcia. Spokojnie zdążę. Z furią i zapałem rzuciłem się do czytania.

 

- Przepraszam. Usłyszałem podświadomie jakiś głos ale trwałem w śnie dalej.

- Przepraszam pana, proszę się obudzić.

Pod wpływem dotknięcia i poczucia czyjeś ręki na moim ramieniu obudziłem się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Popatrzyłem na pochyloną nade mną postać.

- Tak słucham – odparłem przecierając oczy i dochodząc do siebie – o co chodzi?

Pani popatrzyła na mnie dobrotliwie i powiedziała łagodnie:

- Za dziesięć minut zamykamy.

Popatrzyłem na nią zamglonymi oczyma mrugając głupkowato w dodatku nic nie odpowiadając. Zbierałem się do wyjścia.

- Tym się zaopiekuje – i najdelikatniej jak tylko mogła wyciągnęła mi książkę którą trzymałem w dłoniach niczym zdobycz.

- A tak przepraszam bardzo. Zapomniałem o niej. Pójdę ją odnieść.

- Nie trzeba – i podniosła rękę na znak protestu – ja się nią już zaopiekuję. Ciekawa była?

Wyczułem w jej głosie lekką ironie ale zignorowałem to.

 - Tak bardzo – rzuciłem tylko na odchodne i zabrałem się do wyjścia.

 

Nie znajdę słów jak bardzo byłem sfrustrowany zaistniałą sytuacją.

- Naprawdę! – zacząłem wyrzucać z siebie potok słów nie patrząc na to, że znajduję się w centrum miasta – raz być może na całe życie zdarza się taka sytuacja co ja gadam w ogóle się nie zdarza a ty co? No nie do wiary! Poszedł gość do biblioteki (w nerwach mówię często o sobie w trzeciej osobie) poczuć ten klimat, atmosferę ,dokonać  swoistego katharsis a tu co? Wszystko na nic. Bo biedakowi się spać zachciało. Bidulka, no już wracaj do domku się wyspać!

W gorzkiej atmosferze, rozgoryczony i podłamany wracałem do domu. Nie szedłem tym razem na piechotę. Chciałem możliwie jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu i walnąć na wyrko. Jakby tego było mało rozbolała mnie jeszcze głowa.

Szarpnąłem mocno za drzwi i wszedłem do mieszkania.

- Co tak długo? - Zapytała mnie mama jeszcze zanim zdążyłem się rozebrać – tyle miałeś dzisiaj zajęć?

Przytaknąłem zrezygnowany głową.

- No już siadaj. Podgrzeje ci obiad.

 

Jadłem bez chęci i przekonania. Nic mi się nie chciało.

 - Coś taki markotny? – spytała mama troskliwie

- Nic, tak jakoś. Boli mnie głowa.

 -To zażyj coś.

- Może mi przejdzie.

- Coś zrobił znowu – spytał ojciec podejrzliwie – przyznaj się.

- Mówiłem, że nic. Tylko mnie łeb boli – warknąłem – po czym wpatrzyłem się tępym wzrokiem w talerz.

- A po czym cię może głowa boleć. Wiecznie cię coś boli.

Boże zaczyna się. Jeszcze tego brakowało.

-  Pytałeś to ci odpowiadam. Długo siedziałem w bibliotece, sporo czytałem noi i mnie rozbolała. To od zmęczenia może.

- Ta – zareplikował śmiało ojciec jakby celowo mnie prowokował – zmęczony od czytania, tego jeszcze nie grali.

Już miałem coś odpowiedzieć gdy mamuśka zdecydowała się wkroczyć do akcji kończąc tum samym spór:

- To zjedz szybko, umyj się i zmykaj się wyspać. To powinno ci przejść. A ty – zwróciła się teraz do ojca -  nie szukaj zaczepki tylko czytaj spokojnie gazetę.

 

Leżałem w pokoju wpatrując się w sufit. Bracia już spali. Zastanawiałem się nad dniem który mi szybko przemknął. Patrzyłem na niego teraz bez emocji, chłodnym okiem. W sumie  nie spędziłem go tak źle. Wstałem rano, tak jak chciałem. Spędziłem dzień w bibliotece tak jak marzyłem, no prawie. Poczułem te magię, poczucie bezpieczeństwa. A, że nie do końca się udało no cóż. Nie wszystko idzie zgodnie z planem. Czas się do tego przyzwyczaić. Uspokojony na duchu zamknąłem oczy spełniony i wdzięczny za ten jeszcze jeden dzień z życia studenta. Głęboko zasnąłem.

[1] Fidiasz – najwybitniejszy przedstawiciel greckiej rzeźby starożytnej okresu klasycznego

[2] Mowa oczywiście o posągu Zeusa Olimpijskiego w Olimpii.

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation