Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

25 września 2020 r.
MŁODZIEŻOWY STRAJK KLIMATYCZNY

(numer specjalny w trakcie redagowania)

Oblicza samotności / Dawid Szombierski

 

         

 

            Buzowała w nim kofeina i konsekwencja. Spojrzał na wypolerowaną taflę lustra. Patrzył sobie głęboko w oczy, które skrywały otchłań nieskończoności. W melancholijnym zawieszeniu zerwał na chwilę ogniwo teraźniejszości, wyrywając się z łańcucha łączącego przeszłość i przyszłość. Potarł delikatną dłonią gładką ogoloną głowę, z której zamiast włosów emanował fluid doskonałości – tak o sobie myślał. Od dawna jego twarzy nie pokrył jasny zarost. Nie musiał się codziennie golić, ale to robił. A co powinien robić?

            Wylewało się z niego uczucie spełnienia, którego nie można byłoby zamknąć w doskonałej sferze. Wskazówki zegara ustawiły się na godzinę szesnastą. Czuł, że wygrał z potworem czasu – który właśnie rozdarł szeroko gębę skończoności – gdyż zrobił już wszystko, co zaplanował na ten dzień. Nie dopadała go senność, ale jeszcze raz obmył twarz zimną wodą, która przypomniała mu o zeszłorocznej podróży. Zanurzony w marzeniach, przepłynął do kuchennego jeziora, gdzie zanurkował w szafce, aby znaleźć ulubiony kubek i dzbanek. Mógł się poruszać po domu z zamkniętymi oczami. Sam go zaprojektował oraz zbudował. Wszystko starał się robić na własną rękę, choć nie potrafił uniknąć tego, że życie jest z drugiej ręki.

            Zaplątał się w kłębie dociekań, które mu narzucały się mimowolnie, gdy wnikliwie obserwował czajnik, pieszczony przez ogień, wydobywający się z palnika. Przeplatające się odcienie czerwonego, żółtego i niebieskiego obrazowały ewolucję gwiazdy od powstania do białego karła. W płomieniu palnika dostrzegał relację, która zachodzi między wszystkimi pierwiastkami wszechświata, tańczącymi na balu grawitacyjnej sali. Chaotyczne rozważania w jego głowie tkały szatę, zespoloną z przypadkowych skrawków myśli.

            „Każdy człowiek bez pytania został rzucony na ocean rzeczywistości. Próbujemy utrzymać się na falach świata, nie widząc źródła; tylko czy ono istnieje, a jeśli tak, to czy możemy o nim cokolwiek wiedzieć? Patrzymy, nie widząc tego, co jest. Widzimy tylko to, co wydaje się oczywiste. Przywykłem do myślenia o tym, że jestem, ale mnie kiedyś również nie będzie. Ludzkość dumnie wznosiła świątynie, szukając spojrzeniem Boga, nieraz chciała mu dorównać. Po co to wszystko? A może jesteśmy tylko pomyłką, błędem. Może Bóg nas stworzył, ale stwierdził, że się pomylił, że mu nie wyszło, a potem nas porzucił. Jesteśmy sami we wszechświecie, obcy sobie nawzajem. Chyba że nie było żadnego planu, po prostu, przypadek przyczynił się do powstania człowieka. W tyglu istnienia zagotowały się pierwiastki i oto wyszedł śmieszny człek. Martwa masa planetarna zrodziła to, co doskonalsze, to, co czuje i wie. Słabe to kryterium bycia lepszym. Tylko kto widział te pierwiastki? Kto je nazwał i określił? Czy w ogóle musiał być ten ktoś? Może człowieka zrodził proch świata i nim ten się weń znów obrócił – aby udać się na powrót do wiecznego domu nieistnienia – zdążył powierzchownie określić to, co go stworzyło. Zapisać to? Nie, przecież jestem tylko zlepkiem tego, co widziałem i przeczytałem. Nie będę przelewał na kartkę cudzych myśli” – pomyślał.

            Nie był przygnębiony. Spokojnie oczekiwał na to, aż się zagotuje woda. Rozważania skierował na plan dnia. Jako programista wiedział, jak ważna jest jakość pracy, a nie ilość. Wychodził z założenia, że proste – ale nie prostackie – rozwiązania są najlepsze. Zwykle wnikliwie obserwował rzeczywistość, a potem opisywał językiem matematyki to, co widzi. Czuł, że włada życiem. Wszystkie dni były do siebie podobne, ale skierowane na niewyrażalną doskonałość. Wstawał każdego dnia o piątej rano. Po godzinnym treningu na siłowni zasiadał do śniadania. Potem pracował przez pięć godzin nad jakimś projektem. Po południu czytał i zajmował się innymi rzeczami.

            Miesiąc temu odrobinę zmodyfikował swój sposób funkcjonowania, gdyż rozpoczął pracę nad książką o podróżach motocyklowych, której starał się poświęcać dwie godziny dziennie. Miał trzy wersje pierwszego rozdziału. Dostrzegał to, że nie posuwa się naprzód, jednak nie zniechęcał się tym, gdyż wiedział, że konsekwencja popłaca. Przyszła mu dziwna myśl do głowy, wedle której nie jest w pełni autorem tej książki, on tylko zaczął ją pisać, ale ona zaczynała żyć własnym życiem, dyktowała mu warunki i ograniczenia – zniewalała go.

            Patrząc na czajnik, nie potrafił pojąć relacji między myślą i słowem. Siedząc na kanapie swego mrocznego rumaka, przecinając czeluść asfaltu, miał wrażenie, że świat leży u jego stóp, a czas jest pojęciem względnym; mordercza prędkość przypominała o kruchości życia, umożliwiając jego afirmację. Wszystko działo się w jego głowie, będącej rezerwuarem, przechowującym wspomnienia, zawierające emocje, myśli i obrazy. Przeniknięty uczuciem wzniosłości, skąpany naturą jestestwa, zasiadał przy biurku i w opętańczym szale wstukiwał do komputera swe wnętrze. Po lekturze tego, co z siebie wyrzucił, smakował goryczy niespełnienia. Wszystko wydawało mu się miałkie, powierzchowne, oczywiste, setki razy już powielone. Przyświecało mu rzucające mrok na dzień przekonanie, że jest tylko produktem ubocznym świata, niezdolnym do stworzenia czegoś autorskiego, ponadczasowego. Oficjalnie miały być to tylko raporty z podróży, w których zamierzał zawrzeć swe doświadczenie, aby początkujący poszukiwacze przygód mogli znaleźć drobne porady; jednak dążył do tego, aby każdy akapit stawiał czytelnika w sytuacji granicznej. Miewał wizje traktatu o podróży zwanej życiem, gdzie on na swym motocyklu jest tylko marionetką, podróżującą po meandrach gleby świata, dotkniętej tąpnięciami metafizycznymi. Jego zadaniem byłoby pokorne pokazanie złożonej struktury rzeczywistości, aby czytelnikowi zburzyć jego dotychczasowy ubogi obraz świata.         Donośny gwizd, wydobywający się z czajnika, wyciągnął go z krętego labiryntu myśli, w którym nie było zagrożenia, gdyż nie czyhał tam na niego Minotaur, jednak wyrwał się z wiecznie stającego się świata, tracąc sprzed oczu naczynie kuchenne, na które patrzył.

            Chwycił w dłoń czajnik, z którego wydobywała się para, otaczając go patetyczną mgiełką. „Jaźń ustosunkowująca się sama do siebie pyta o to, czy być, albo nie być?” – pomyślał. Delikatnie się uśmiechając, wlał do dzbanka wrzątek. Zagotował jak zwykle za dużo wody. Wylał resztę wrzątku do zlewu.

            – Zdezynfekowane – powiedział, usprawiedliwiając swoje marnotrawstwo. „Stan wody w atmosferze jest przecież stały, ale nie pitnej... jeśli skończy się ludzkości aqua (w myśli pochwalił się przed sobą, że zna łacinę), to się odsoli oceany” – pomyślał.

            Po chwili w gorącej cieczy zanurzył torebki, zawierające martwy herbaciany susz. Wokół papierowej saszetki zaczęły się kłębić brązowe chmury wywaru, z których spadł na niego deszcz reminiscencji. Sposób przygotowywania swojego ulubionego napoju wyniósł z domu rodzinnego. Przepełnione tęsknotą wspomnienie zaprowadziło go do poczucia winy. W świątyni bólu czuł się jak spokojny baranek, który samotnie zostanie zgładzony na ołtarzu ofiary; nie będzie czuł się z tym źle, jednak cierpi, gdyż jego bliscy umierali na stole ofiarnym, a go przy nich nie było, choć tego pragnęli. W gotyckiej budowli swej samotności czuł się wzniośle – przenikała przytłaczająca małość, której źródłem jest świadomość człeka o niemożliwości osiągnięcia doskonałości. Nad tabernakulum nie paliła się wieczna lampka – był sam. Przez kolorowe witraże wpadało światło dnia, oświetlające wzniosły mrok jego wnętrza, które zbudowało to, co go otaczało. Zachwycał się pięknie ozdobionymi oknami, które po chwili zostały rozbite. Został ogłuszony trzaskiem. Oślepiły go bezpośrednie piekielne promienie słońca. Jasna mgła oplotła jego oczy, nie wiedział, czy żyje, czy nie, choć o tym nie myślał. Po chwili dostrzegł dwa martwe ciała i trzy zniszczone witraże. Wpadające przez okna zwłoki skruszyły szkło. Nie musiał przyglądać się nieboszczykom. Z daleka widział, że są to jego rodzice. Skruszony podszedł do nich. Spojrzał na ich pogodne twarze. Płonął. Chciał prosić o wybaczenie, ale wiedział, że nic mu nie odpowiedzą.

            – Przepraszam – wymamrotał. Jego słowa wracały do niego z echem. Kontynuował: – Przepraszam, że was nie odwiedzałem, że o was nie dbałem. Pracowałem. Miałem dużo na głowie. Przepraszam.

            Chciał usłyszeć, że są z niego dumni, że nie żywią do niego urazy. Nie spodziewając się niczego, odwrócił głowę. Przeraziło go ciało wisielca. Wiedział, kto to był.

            – Piotrek! Ja... ja... ja naprawdę nie wierzyłem, że jesteś w stanie to zrobić. Nie spodziewałem się tego. Wiem, że mi mówiłeś, ale naprawdę miałem dużo na głowie. Przepraszam. Nic mnie nie tłumaczy. Zawiodłem Cię tak jak rodziców. Przepraszam.

            Łza z jego policzka skapnęła prosto do dzbanka, rozpływając się w zimnej już herbacie tak jak on w emocjach. Wiedział, że nie potrafi żyć z ludźmi. Był zdolny do ułatwiania życia ludzkości przez swoje wynalazki, ale nie do miłości. Wypił duszkiem całą zawartość dzbanka, gasząc tym reminiscencje i pobudzając ciało do działania.

            Nadszedł czas na zaplanowaną spontaniczność. Krzątał się chaotycznie po domu jak mucha w latarce, szukając inspirującego ognia i ciepła satysfakcji. Dotarł na taras. Przyjemne powietrze letniego popołudnia przywiało mu na myśl pomysł. Piękna pogoda – czas na przejażdżkę, stwierdził. Pobiegł do kuchni. Sprawdził, czy wyłączył palniki. Skorzystał z toalety. Rzucił jeszcze raz okiem na kuchenkę gazową. Wpadł do sypialni. Śpiesznie wyciągnął z szafy kombinezon. Wskoczył w zbroję, był już prawie gotowy na krucjatę przeciwko nudzie. Zanim wyruszył na świętą wojnę, to kolejny raz sprawdził, czy na pewno wyłączył gazy w kuchni.

            Zamknął drzwi domu. Trzy razy pociągnął za klamkę, aby się upewnić. Dumnie szedł wyprostowany po kostce brukowej, jego buty motocyklowe lśniły w blasku popołudniowego słońca. Wyciągnął pewnie pilot. Pomyślał. Czy zamknąłem dom? Czy wyłączyłem kuchenkę gazową? Po chwili zdeterminowany nacisnął na guzik, po czym brama garażowa zaczęła się otwierać.

            Stał zdumiony i oszołomiony jej blaskiem. Jego miłość i świętość – Suzuki GSX 1300R HAYABUSA, demon zdolny mknąć ponad osiemdziesiąt metrów na sekundę. Przekroczył przez próg kaplicy. Nie zrobił znaku krzyża. Pewnie zmierzał, aby przystąpić do sakramentu adrenaliny. Zabrał z półki rękawice na znak czystości. Założył je patetycznie. Zgiął palce, było idealnie. Włożył pokornie kask na głowę. Palcem przejechał po baku. Rycerz nicości w czarnej zbroi dosiał swego mrocznego rumaka. Nacisnął guzik pilota. Brama garażowa zaczęła powoli opadać. Włożył kluczyki do stacyjki.

            Wyjechał z impetem. Nim brama się zamknęła, był od niej oddalony o jedną czwartą mili. Wyleciał ze swojej samotni, znajdującej się na obrzeżach miasta – skraju wszechświata. Donośny warkot ślinika sprawiał, że jego serce zaczynało szybciej bić. Pławił się w otchłani irracjonalności. Czuł się jak pilot statku kosmicznego. Przecinał powietrze. Przebijając się ponad stratosferę, był gotowy na eksplorację innych światów, aby okrasić je swym ułomnym spojrzeniem oraz subtelnie zaznaczyć swą obecność i pochodzenie. Nie byłby w stanie sensownie odpowiedzieć, dlaczego to robi, choć wiedział, że to kocha.

            Jechał jedną ze swoich ulubionych tras. Teren niezabudowany. Długa prosta poprowadzona przez las. Za gęstych drzew nie było widać słońca. Kiedyś zdarzało mu się tutaj osiągać 300 km/h, ale teraz już nie był taki młody. Miał wrażenie, że jest w lesie Sherwood, jednak tutaj nie musiał się obawiać kompanów Robin Hooda, tylko dzikich zwierząt wpadających niespodziewanie na szosę. Dostrzegł w oddali dzika, który przechodził powoli. Zwolnił. Po chwili ze stoickim spokojem zjechał na lewy pas, po czym odkręcił do oporu manetkę gazu. „Wybacz, że zaburzyłem spokój w Twoim domu” – pomyślał.

            Znał drogę na pamięć. Intuicyjnie zaczął hamować silnikiem. Po zredukowaniu prędkości jednostajnie wszedł w zakręt. Przechylił motocykl prawie do dziewięćdziesięciu stopni, niemal zagotował się z satysfakcji; jednak spokojnie wjechał w teren zabudowany. Po okolicy były rozsypane domki jednorodzinne, niczym młodzieńcze plastelinowe zabawki Boga, który w swej dojrzałości je zostawił; samotni ludzie pozostawieni na pastwę losu, w trosce o siebie trwają, pamiętają też o swoim stwórcy, stawiając mu świątynie.

            Zwolnił. Patrzył spokojnie na ludzi, zmierzających na niedzielną mszę świętą. Dostrzegł radosną parę, prowadzącą dwójkę dzieci. Zaczął myśleć o tym, że też chciałby zakosztować spokojnego i prostego życia. Był zły na siebie, wiedział, że nie jest to czas na takie rozważania. Z naprzeciwka jechało sześć motocykli. Machnął lewą ręką w górę na znak przymierza. Odpowiedzieli tym samym. Przyśpieszył, wyjeżdżając z terenu zabudowanego.

            To, co zobaczył, nie dawało mu spokoju. Puścił wodze fantazji. Nigdy na poważnie nie rozważał założenia rodziny. Miał dużo do zrobienia. Nie lubił planów długoterminowych, gdyż zabierały mu one kontrolę. Główne ambicje życiowe były za nim. Doskwierało mu niespełnienie i samotność. Czuł, że jest odrealnionym głupcem, zniewolonym przez adrenalinę i obsesję doskonałości. Zawsze odpychał ludzi od siebie. Stwierdził, że nadszedł czas, aby to zmienić. „Otworzę się na ludzi, a teraz pojadę na grób rodziców” – postanowił.

            Zbliżał się do wzniesienia. Jezdnię przecinała podwójna linia ciągła. Roztropnie zwolnił, rozważając o kobiecie swoich marzeń, której jeszcze nie spotkał, a która istniała w nim. Myślał o jej niesamowitym poczuciu humoru, którego źródłem byłoby czyste inteligentne spojrzenie. Zachwycał się jej nieskazitelnością emanującą z blond włosów i szczerym spojrzeniem niebieskich diamentowych oczu. Oślepił go reflektor, wydobywający się z pojazdu, wyprzedzającego w niedozwolonym miejscu. Pochłonięty marzeniami nie myślał o tym, czy zginie. W ostatnich chwilach jego istnienia nie przeleciało mu całe życie przed oczami. Zatracony między możliwymi światami utracił oddech. Zginął na miejscu.

 

Marzec 2020 r.

 

Facebook: https://www.facebook.com/Dawid-Szombierski-100412638398552/

Autorka ilustracji: Agnieszka Beg https://www.instagram.com/anisebeck/?hl=pl

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation