Wyrocznie Złudzeń / Olga Nieliwodzka

Drukuj

Diana zmierzała w kierunku stacji metra. Ignorowała dźwięk, jaki wydawały jej obcasy i przed każdym zakrętem upewniała się, czy nic nie czai się za rogiem. Korytarze stacji były opustoszałe w środku nocy, więc nie spodziewała się spotkać żadnego człowieka. Kolejny zakręt wyprowadził ją na otwartą przestrzeń peronu. Doskonale widziała leżącego pod ścianą mężczyznę i inną postać, która się nad nim pochylała. Diana założyła za ucho jasne włosy i starała się podsłuchać cokolwiek.

— To już koniec. Po co dalej w to brnąć? Jesteś bezużytecznym śmieciem! — wrzeszczał kobiecy głos w kierunku człowieka na ziemi. — Jesteś skończony. Poddaj się! Zabij! Zakończ to. No dalej... Już tak blisko... — syczała, a jej ofiara zaczęła szlochać jeszcze bardziej. Dorosły mężczyzna jęczał w konwulsjach jak bezradne dziecko. Diana zacisnęła usta wściekle i chwyciła mocniej sztylet, który trzymała w kieszeni płaszcza. Zdjęła obcasy i boso przemknęła po zimnej nawierzchni, by skryć się za pobliskim filarem.

— Już nigdy nie będzie lepiej... Może stać się tylko gorzej — przekonywała, pochylając się nad jęczącym mężczyzną. Diana zamierzała zmienić punkt obserwacji i zrobiła kilka kroków. Nagle Wyrocznia Złudzeń wyprostowała się gwałtownie i obróciła przez ramię. Pod jej kapturem Diana nie ujrzała twarzy, a tylko czarną nicość.

— Witam — szepnęła postać jadowicie. — Wierzę, że to nie twoja kolej — syknęła. Diana nie odpowiedziała jej. Wyciągnęła sztylet i rzuciła się na oprawczynię z wściekłym wrzaskiem. Odwróciła postać tak, że ta stała do niej plecami. Obie wciąż się szarpały i Wyrocznia nie dawała za wygraną. Diana złapała ją za ramiona od tyłu i mocno je zacisnęła. Podczas szarpaniny spadł kaptur postaci i Diana ujrzała, jak Wyrocznia Złudzeń formuje łysą, kobiecą głowę, a jej oczy obwinęła szmaragdowa wstęga. To był ten moment! Właśnie wtedy Diana mogła zerwać szarfę i wbić w serce Wyroczni sztylet, by ta raz na zawsze zniknęła z powierzchni ziemi. Diana szarpała Wyrocznię. Ile trwała ta walka? Może kilka sekund? Nagle sztylet został jej wyrwany z dłoni i mężczyzna, który przedtem żałośnie tarzał się po ziemi, zadał śmiercionośny cios Wyroczni. Szybko zerwał szarfę z jej wypalonych oczu. Postać znieruchomiała i zaraz potem upadła na ziemię, przeistaczając się w czarny popiół. Diana odetchnęła z ulgą i oparła się plecami o ścianę.

— Gdzie twoje buty? — zapytał rozbawionym głosem mężczyzna. Wydawał się nagle całkiem innym człowiekiem.

— Zamknij się. Właśnie uratowałam ci życie — fuknęła, starając się przywrócić normalny oddech. — Nawet nie wiesz, jak żałośnie wyglądałeś... — parsknęła rozbawionym tonem.

— Nie pamiętasz, jak się poznaliśmy? — Uniósł brew, przypominając sobie ich pierwsze spotkanie w wyjątkowo osobliwych okolicznościach. — Albo historia sprzed miesiąca, gdy Wyrocznia wmówiła ci, że jesteś psychicznie chora. Kto wtedy wyglądał żałośnie, chcąc skakać z dachu biurowca? — zapytał ironicznie, wpychając szmaragdową szarfę do kieszeni.

— Jesteśmy kwita — uśmiechnęła się Diana, zakładając z powrotem szpilki. — Kawa?

— Kawa — zgodził się jej towarzysz i skierowali się do wyjścia ze stacji metra. Diana śmiała się z jakiegoś dowcipu, który opowiadał mężczyzna, gdy nagle gwałtownie zamilkł. Diana spojrzała na niego zaniepokojona. On osunął się na ziemię, a powietrze rozerwał wrzask kobiety. Z klatki piersiowej mężczyzny wystawało ostrze. Diana krzyczała desperacko i w tej chwili obok niej pojawiły się kolejne dwie Wyroczni Złudzeń.

— To zemsta za naszą siostrę — wysyczały na raz demonicznym głosem i rzuciły się na kobietę, nie dając jej możliwości ucieczki. Wrzasnęła z bólu, czując ostrze wbijające się w jej ciało. Myśli gnały jak oszalałe. Wiedziała, że sztylet jest zatruty, a ona nie ma żadnego antidotum. Kopała, szarpała się i gryzła, chciała je zabić, zniszczyć, rozszarpać! Powaliły ją jednak na ziemię. Leżała w kałuży krwi, patrząc w bezduszne oczy martwego przyjaciela. Przez umysł przeszła myśl, modlitwa, by dano jej kolejną szansę, by mogła wszystko naprawić. Błagała w myślach o pomoc z góry. W jednej chwili rozbłysło światło, jednak nie wiedziała, co nastąpiło później. Odpłynęła świadomością w nieznane.

 

~*~

 

Nie spodziewał się, że kiedykolwiek jeszcze będzie miał do czynienia z tym człowiekiem, a jednak szedł w kierunku klubu nocnego i zastanawiał się, czy wyjdzie z niego żywy. Minął ochroniarzy, nie obdarzywszy ich spojrzeniem. Od progu uderzył go dym papierosowy i dudniąca, klubowa muzyka. Stał na metalowych schodach, lustrując tłum ludzi, gdy poczuł, że ktoś popycha go do przodu. Z grymasem na twarzy odwrócił głowę i zobaczył wstrętny uśmieszek ochroniarza. Zmuszony kolejnym pchnięciem, zszedł po stopniach i zaczął przepychać się między tańczącymi ludźmi. Założył za ucho kosmyk czarnych włosów, które zachodziły mu na twarz i przeszedł dalej do strefy VIP.

— Miło, że w końcu dotarłeś, Tobiaszu. — w jego kierunku odwrócił się starzec i spojrzał na niego wzrokiem, który ciężko było rozszyfrować. W tych oczach spostrzegł fałszywą dobrotliwość i podstęp szarlatana. Starzec zacisnął na swojej szyi czerwoną chustę i machną dłonią na jednego z kelnerów. — To samo, dwa razy — zawołał, a Tobiasz zajął w tym czasie miejsce w fotelu.

— Czy stosowne będzie stwierdzenie, że nie miałem najmniejszej przyjemności przychodzić tutaj? — Tobiasz wydął usta w krzywym uśmiechu. Rozejrzał się po otoczeniu z obrzydzeniem. Starzec uśmiechnął się ironicznie i chwycił szklaneczkę, którą postawił przed nim kelner.

— To z pewnością nie nasze zadanie, by rozważać, co jest stosowne, nieprawdaż? — Na twarzy starca pojawił się złowrogi półuśmiech, a Tobiasz mimowolnie przyznał mu rację. — Przejdźmy do rzeczy. Twój dług urósł w zastraszającym tempie — zacmokał z udawaną troską.

— Nie rozumiem. — Uniósł brew zaskoczony.

— Dwanaście dusz — odrzekł beznamiętnie starzec.

— Nie taka była umowa, Matuzalemie! — Tobias wściekł się i wstał gwałtownie z miejsca, kierując na starca palec wskazujący.

— Umowa, to umowa, a od początku, to ja stawiałem warunki. Masz trzydzieści dni i lepiej pogódź się z tym, że karty ci nie sprzyjają — odparł spokojnie Matuzalem, nie ruszając się z miejsca.

— Karty? — prychnął rozzłoszczony Tobiasz. — Zgodziłem się tylko na jedną duszę!

Matuzalem machnął ręką i za plecami Tobiasza od razu pojawili się ochroniarze, chwytając go za marynarkę. — To nie koniec, starcze! — wrzeszczał Tobiasz, gdy dwóch osiłków ciągnęło go w stronę schodów. — Nie będę twoim chłopcem na posyłki! — zawołał jeszcze zanim wypchnięto go za drzwi. Nie tego spodziewał się Tobiasz, gdy dostał wiadomość o spotkaniu z Matuzalemem. Podejrzewał, że może nie wyjść z tego cało, jednak nie myślał, że starzec będzie chciał od niego aż tak wiele. W głowie mu się nie mieściło, jak można tak drastycznie zmieniać warunki umowy.

Miesiąc później dług wciąż ciążył, lecz on nie miał zamiaru go spłacać. Pakował rzeczy do walizki tak szybko, jak tylko mógł. Rozglądał się po motelowym pokoju, by sprawdzić, czy wszystko było już zebrane. Nie wiedział, jak dużo czasu zostało, zanim zjawią się najemnicy starca. Gdy wszystko wydawało się już na swoim miejscu, mężczyzna ulokował mały futerał na wierzchu walizki. Niepokój wdzierał się do jego serca, gdy myślał, że znów będzie musiał użyć sztyletu, który tam spoczywał. Poprawił marynarkę i przeczesał półdługie włosy, myśląc gorączkowo, co powinien zrobić. Spostrzegł, że ktoś wsunął mu pod drzwi kopertę. Popatrzył nieufnie, bo wiedział, co to oznaczało. Byli już blisko. Chwycił papier i wysunął fotografię. Skrzywił się nieznacznie. Rzucił na ziemię zdjęcie, które przedstawiało jego ciało, leżące na ziemi z ostrzem wbitym w pierś. Było to ostrzeżenie z góry. Jeden z możliwych scenariuszy, a może jego przeznaczenie? Chwycił walizkę i wybiegł na zewnątrz.

Skierował się na zachód. Mimo że goniła go zgraja najemników Matuzalema, nic nie zwalniało go z misji, którą musiał kontynuować. Na celowniku miał już swoją kolejną Wyrocznię Złudzeń do unicestwienia. Zatrzymał się na poboczu, by zerknąć w mapę i upewnić się, że jedzie w dobrym kierunku. Wodził wzrokiem po kolorowych odcinkach. Niebo zagrzmiało kilkakrotnie i za chwilę zaczął padać deszcz. Mężczyzna uniósł wzrok znad mapy i przeklął. Nie dojedzie na czas w taką pogodę... Szybko zebrał papiery i wysiadł z auta. Chwycił walizkę, która do tej pory jechała na pace pickupa i przeniósł ją do środka, by nie zmokła. Coś jednak kazało mu zatrzymać się i spojrzeć na linię drzew. Szybko wyciągnął sztylet, przeklinając w myślach, że nie miał go od początku przy sobie. Z zarośli wychodziła jakaś postać, a on przybliżał się do niej ostrożnie. Nieznajoma o miodowych włosach wyglądała na obłąkaną. Jednak nie to przyciągnęło uwagę Tobiasza. Kobieta nie miała na sobie ubrania. Wyrocznie Złudzeń władają iluzją, nie trudno to zgadnąć. On znał te sztuczki, bo omotały już nie jednego stygmatyka, takiego jak on. Jednak gdy podszedł na odległość kilku metrów, opuścił sztylet. Miał pewność, że to nie Wyrocznia, ponieważ ostrze było zimne jak lód. Przeszył go niepokój.

— Skąd się tutaj wzięłaś? — zapytał ostrożnie, podchodzą jeszcze kilka kroków, jednak nie schował broni. Kobieta była zdezorientowana, jakby nie wiedziała, gdzie właściwie jest i co się stało. Nagle to poczuł. Jego energia połączyła się z jej energią i już wiedział. Była stygmatyczką. Tak samo, jak on, pochodziła z jednego z wielu wybranych rodów obciążonych okropnym przekleństwem, a zarazem poważną misją. Przeklął pod nosem, bo wiedział, co to oznaczało.

— Zostałaś sama? — Stojąc już w miejscu, zadał kolejne pytanie, mimo że dobrze znał odpowiedź. Starał się skupić na jej twarzy, mimo wielkich trudności upilnowania wzroku. Jakby nie patrzeć, była posiadaczką pięknych kobiecych kształtów. Warknął bardziej do siebie i zdjął marynarkę, by okryć jej ramiona. Był wściekły, bo pojawienie się nowej towarzyszki było bardzo nie w czasie i komplikowało cały plan działania. Kobieta wzdrygnęła się, czując dotyk, ale przyjęła kawałek ubrania. — Mam auto, ogrzejesz się... — zaproponował, wzdychając ciężko. Wiedział, że jest sama. Jej towarzysz musiał zginąć niedawno, więc została przetransportowana do najbliższego stygmatyka w okolicy. Tak się złożyło, że był to właśnie Tobiasz. Nie mógł jej tutaj zostawić, choć jakaś jego część bardzo chciała ją porzucić. W końcu na karku miał najemników i kolejną Wyrocznię do zlikwidowania. Poza tym przyzwyczaił się już do samodzielnego działania, do bycia samotnym strzelcem. Widocznie na górze wiedzieli to inaczej...

Gdy szli do auta, nieznajoma nie spuszczała z niego wzroku. — Nazywam się Tobiasz. — Pokazał jej znamię na przedramieniu, a ona uśmiechnęła się tylko, jakby doskonale wiedziała, że to powie. Popatrzyła w jego błękitne oczy. To wydało mu się dziwne, ale wyczuł, że już mu zaufała.

— Jak dawno przybyłaś? — zagadnął, wyciągając z walizki suche ubranie.

— Niedawno — odparła zachrypniętym głosem, wkładając na siebie koszulkę i spodnie. Nieznajoma w ogóle nie krępowała się swojej nagości. Zachowywała się, jakby skóra sama w sobie była jej odzieniem. Tobiasz nie specjalnie na to narzekał, ale starał się powstrzymać przed rzucaniem ciekawskich spojrzeń.

— Diana — powiedziała, podając mu dłoń, gdy już była całkowicie ubrana.

— Miło mi cię poznać.

Tobiasz musiał wziąć ją pod swoje skrzydła. Nie miał innego wyboru, chociaż wcale nie było mu to na rękę. Los tak chciał, że znajdował się najbliżej i właśnie do niego została przetransportowana po śmierci towarzysza. Znał zasady.

Od tamtej chwili upłynęło wiele czasu. Teraz stanowili zespół. Przemierzyli razem wiele kilometrów. Rozprawili się z kilkoma Wyroczniami i wciąż starali się uciekać przed najemnikami Matuzalema. Nie poruszali poważnych tematów, podczas podroży. Ich rozmowy były w wielkim skrócie wojną na przekomarzania i sarkastyczne uwagi, ale obojgu to pasowało. Nie chcieli ujawnić o sobie zbyt wiele.

Pewnego dnia zakwaterowali się w przydrożnym motelu.

— Rozgrzej się i prześpij. Ja muszę dorwać tę Wyrocznię. Z danych, które mam, wiem, że nawiedza w okolicy jakiegoś stygmatyka.

— Miłej... walki? — odparła ironicznie, kładąc się na kanapie.

— Zostawiam ci moje zastępcze ostrze, gdyby coś ci się przytrafiło. — Podał jej futerał z mniejszą kopią sztyletu. Może było to nie rozsądne, ale musiał postarać się zachować ją przy życiu. Za bardzo ją polubił, by dała się teraz zabić.

~*~

 

Miał wrażenie, jakby szedł co najmniej tydzień. Czuł się wyczerpany i gdy patrzył pod nogi, chciało mu się rzygać od wszechobecnego piachu. Miał dość marszu, ale wiedział, że musi iść dalej. Musi dojść do celu. Nie wiedział, ile dni, czy tygodni minęło od momentu, gdy opuścił Dianę. Jedyną pewną rzeczą, którą miał przed oczami, była pustynia. Nigdzie nie mógł znaleźć wody, która zaspokoiłaby pragnienie. Czuł się bezradny i głupi, ale szedł dalej do momentu, gdy na horyzoncie pojawiła się lokomotywa. Wielka, starodawna maszyna, tak po prostu stała na piachu, jakby czekała właśnie na strudzonego Tobiasza. Mężczyzna potrząsnął głową, by odgarnąć spocone włosy i zmrużył oczy, obserwując maszynę.

— No już! Wchodzisz, czy nie? — usłyszał zniecierpliwiony głos. Przed nim stała kobieta w średnim w wieku, a jej kwiecista sukienka powiewała na wietrze.

— Mamo, co tutaj robisz? — zapytał, marszcząc czoło w zaskoczeniu. Umknęło mu gdzieś, że jego matka nie żyła już od dziesięciu lat. Kobieta machnęła dłonią, by się pośpieszył, a ten bez zastanowienia wdrapał się do lokomotywy, bo wiedział, że matka zawsze była bezwzględna. Gdy tylko postawił nogę wewnątrz, silniki ruszyły i maszyna wystrzeliła do przodu z ogromną prędkością. Tobiasz wołał matkę, ale kobieta zniknęła tak szybko, jak wcześniej się pojawiła. Zawahał się, widząc, jak szybko maszyna przemierza pustynie, ale nie było już odwrotu. Był na pokładzie w podróży donikąd. Jego umysł nagle zaczęły zalewać dziwne rozważania. Cały stos negatywnych myśli sprawił, że mężczyzna usiadł na ziemi, zastanawiając się, jaką wartość ma jego życie i misja, którą musi wykonywać. Został obarczony tak potężną odpowiedzialnością, ale czy ktoś zapytał go o zdanie? Jakim prawem, to na jego rodzinie spoczywał ten ciężar oczyszczania świata z przeklętych Wyroczni Złudzeń? w tamtej chwili chciał napluć w twarz temu, kto zdecydował o jego losie. Jak bardzo było to niesprawiedliwe, że to właśnie on i jemu podobni, musieli zbierać krew na rękach, by ochronić głupich ludzi przed działaniem Wyroczni? Czuł się w istocie przeklęty. Spojrzał w miejsce, gdzie powinny być drzwi do lokomotywy. Nic tam nie znalazł, była tylko ogromna dziura, przez którą obserwował mijany świat. Wystawił głowę i patrzył, jak ziemia ucieka pod lokomotywą. Przemknęła nawet myśl, czy nie warto byłoby tego wszystkiego zakończyć, poprzez jeden skok. Wychylił się jeszcze bardziej, by poczuć powietrze na rozgrzanej twarzy. Nagle wrzasnął zaskoczony i przekoziołkował dobre kilka metrów, na końcu uderzając twarzą w gorący piach. Przeklął siarczyście. Podniósł głowę i patrzył, jak lokomotywa znika na horyzoncie, pozostawiają po sobie kłęby dymu. Dziwił się, że nic go nie boli po upadku, ale nie narzekał na ten stan rzeczy. Przez myśl mu przeszło, jak wielkim musi być nieudacznikiem, że nawet odpowiednio skoczyć nie potrafi, by w końcu odebrać sobie życie. Wystarczyło tylko pomyśleć, dodać dwa do dwóch. Tobiasz nie znał żadnego innego stygmatyka, który w całym swoim życiu dorwał zaledwie pięć Wyroczni. Inni mają na swoim koncie dziesiątki, setki. Prychnął w politowaniu dla samego siebie. Przetarł spoconą twarz i podrapał się po zaroście. Wstał na nogi. Wiedział, że jest nieudacznikiem i, co gorsza, był pewien, że nie jest w stanie nic z tym zrobić.

— Idziesz dalej? Po co? — zapytał aksamitny głos. Tobiasz zatrzymał się i rozejrzał, ale był całkiem sam. — To nie ma sensu... — przekonywał głos. Tobiasz gwałtownie złapał się za kieszeń, by dobyć ostrza. Zaskoczony spojrzał na swoje spodnie. Sztylet zniknął. Czyżby wypadł podczas niemiłego lądowania? Mężczyzna zaczął biec w odwrotnym kierunku, by znaleźć ostrze. Sztylet rozpłynął się w powietrzu. — Ziemia się kurczy... — zaśmiał się głos i poniósł echem, jakby cały świat dookoła nagle został zamknięty w puszce. Tobiasz zaczął kręcić się gorączkowo. Czuł, jak pot zalewa mu twarz. Wszystko dookoła zaczęło się zmniejszać, wszechświat zapadał się w sobie. Tobiasz słyszał otaczający go perlisty śmiech i zaczął wrzeszczeć, by zagłuszyć rechot. Nagle poczuł, że ktoś uderza go w pierś i jego ciało opada bez kontroli. Zniknęła pustynia, a pojawiła się pustka, jakby spadał w czarną dziurę. Wyciągał ręce, by czegokolwiek się złapać. Powietrze świszczało mu w uszach. Uderzył plecami w twardą powierzchnię i jęknął. Chciał podnieść się, wstać, ale nie mógł się ruszyć. Gwałtownie poruszył głową, by czegokolwiek dojrzeć, ale ciemność wydawała się gęstą smołą. Wyciągnął rękę, ale nawet nie był w stanie jej wyprostować. Został zamknięty i jakiś szept podświadomości mówił mu, że uwięziono wiele metrów pod ciężkim piachem. Nic dookoła nie było choćby w połowie realistyczne. Powietrze stało się cenniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Zaczął wiercić się gorączkowo, zalała go fala gorąca i zimna jednocześnie. Stało się. Był w najgorszym miejscu na świecie; we własnym koszmarze. Perlisty śmiech znów przedarł się do miejsca, w którym spoczywał. Tobiasz próbował go zlokalizować, ale na darmo. Głos szeptał okropności; starał się przekonać go, że jest śmieciem, że nigdy nie będzie lepiej, a może stać się tylko gorzej. Panika, jaką czuł, sprawiła, że był sparaliżowany. Od zawsze przerażały go zamknięte przestrzenie i ta świadomość niczego nie ułatwiała. Miał wrażenie, że całe jego ciało się trzęsie i wybuchł niekontrolowanym szlochem. Zaczął jęczeć pod wpływem wszystkich okropności, jakie padały z ust niewidzialnego oprawcy. Własny jęk wydał mu się tak odległy, jakby to ktoś inni zmagał się z tym koszmarem. Nagle złapał się za gardło, bo momentalnie zaczęło brakować tlenu. Rozdzierało go uczucie palącego bólu w płucach. Przestawał oddychać. Czas się kończył... Zaczął dłonią uderzać w drewniane ściany, jakby to miało w jakimkolwiek stopniu pomóc. Nagle, palcami natrafił na swój sztylet, który, jak gdyby nigdy nic, leżał obok nogi. Miał wybór. Mógł skończyć to wszystko, wystarczyło odnaleźć w sobie odwagę i wbić ostrze. Walcząc o kolejny oddech, przystawił sztylet do piersi z zamiarem skończenia swojej udręki.

— Nie!

Pustkę przedarł ogłuszający wrzask i niesamowite światło rozdarło smolistą zasłonę koszmaru. Tobiasz zamknął oczy, był przerażony. Wciąż przyciskał ostrze do piersi, gotów w każdej chwili go użyć, by ta chora groteska się skończyła. Ktoś złapał go i pociągnął do góry. Ciemność zaczęła powoli ustępować miejsca jasnej poświacie, ale on nie wiedział, co się dzieje. Zaciskał oczy z całej siły.

— Nie sądziłem, że dasz sobie radę, Tobiaszu. — Usłyszał gdzieś obok szyderczy głos Matuzalema. — Nie spłaciłeś długu. Takie są konsekwencje — zaśmiał się starzec, a Tobiasz nie był już w stanie stwierdzić, czy wszystko dokoła dzieje się na prawdę. Może to jego umysł przygotowywał się do przejścia w zaświaty? w jednej chwili owiało go chłodne powietrze, które próbował łapczywie zatrzymać w płucach. Jak najdłużej chciał delektować się luksusem, jakim była ta wielka dawka tlenu. Jego świadomość bardzo wolno wracała na miejsce. Otworzył oczy i szybko zrobił gwałtowny unik. Nad jego ciałem pochylała się Wyrocznia Złudzeń. Kreatura była już tak blisko doprowadzenia Tobiasza do samobójstwa pod wpływem koszmarów, jakie na niego zesłała.

W jednej chwili znikąd pojawiła się Diana i rzuciła się na Wyrocznię z wściekłym wrzaskiem. Tobiasz oprzytomniał w chwili, gdy kreatura od niego odstąpiła. Spojrzał na otoczenie. Patrzył oszołomiony na szarpaninę Diany i Wyroczni. Otrząsnął się i podniósł z podłoża, by zakończyć całe przedstawienie. Wyrocznia i tak wystarczająco długo z nim pogrywała, musiał doprowadzić wszystko do końca. Dobył swój sztylet i szybkim ruchem wymierzył śmiercionośny cios w pierś kreatury. Potem szybko zerwał z jej oczu opaskę, która zakrywała puste oczodoły. W tym samym momencie Diana puściła kreaturę i ta rozpadła się w drobny mak.

Tobiasz był oszołomiony tym, że Diana dokładnie wiedziała, gdzie go szukać i przybyła mu z pomocą. Wymienili się kilkoma sarkastycznymi uwagami i skierowali do wyjścia ze stacji metra. Swoją drogą, Tobiasz nie miał pojęcia, dlaczego właściwie się tam znajdowali. Gdy mieli już wejść na schody, Diana znienacka złapała towarzysza za ramię i powaliła go na ziemię. Tobiasz usłyszał przelatujące obok ostrze. Przed nimi wyrosły kolejne dwie Wyrocznie Złudzeń.

Diana ryknęła wściekle i rzuciła się na kreatury z jednym sztyletem w dłoni. Tobiasz, powalony na ziemię, nie zdążył zareagować na tak gwałtowne działania kobiety. Patrzył z podziwem, jak opętana rządzą mordu, rozprawia się z dwoma Wyroczniami Złudzeń jednocześnie. Zastanawiał się, co wywołało w niej taką wściekłość. Wyglądało to wszystko tak, jakby Diana przeczuwała, co ma się zaraz stać. Nie wiedział, dlaczego i głowił się nad tą kwestią jeszcze wiele miesięcy. Diana zaś dziękowała w duchu temu, który na górze dał im drugą szansę. Dzięki niej mogła wrócić, zmienić bieg wydarzeń i uratować przyjaciela, by razem mogli kontynuować misję, będącą jednocześnie ich wielkim przekleństwem.