Tafla wody / Michał Cierzniak

Drukuj

Opowiadanie zostało wyróżnione w 3 edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im Bolesława Prusa na opowiadanie młodzieży. Zobacz: https://e-kreatywni.eu/index.php/wyniki-3-edycji-konkursu-2019-2020

 

         

Tafla wody

W pewnej niewielkiej wsi płonie spichlerz i niewielka plebania. Marcowy wieczór, niebo już pociemniało, ale ziemię rozświetla ogień. To dość stara kaszubska wieś nad rzeką. Z murowanym kościołem zbudowanym w siedemnastym wieku. Raczej romańska, prosta, choć pozbawiona nadmiernej ciężkości bryła świątyni kontrastuje z barkowy wnętrzem, a zwłaszcza z bogato zdobionymi ołtarzami. Wcześniej był jeszcze drewniana budowla, podobno z trzynastego wieku albo i starsza. Poza tym, że była drewniana i pod wezwaniem świętej Agaty, to niewiele wiadomo. Czy był tam obraz patronki, a może jej figura?  Czy święta trzymała w misie swoje obcięte piersi? Kto patrzył na nią, kto się do niej modlił, a kto za jej wstawiennictwem? Czy ktoś pytał „dlaczego piętami roznoszą pejzaże i pałace” albo zanosił swe wątpliwości w podobnym tonie, wypełniając miseczki dłoni wierną i ubogą mową? Ktoś mógł zapytać o inne, nie mniej ważne, sprawy, może w innym języku. Pod drewnianym stropem z pewnością płynęła łacina. Lecz w głowach wiernych echem odbijało się wiele różnych języków. To historia i dolatuje do nas z tego jedynie cichy pogłos – głos pozbawiony swej barwy i drżenia, dlatego łatwo mówić o tym słowami z podręczników.

No więc jakieś trzysta lat po wybudowaniu ceglanego kościoła, w słoneczny wrześniowy dzień, pewien kilkunastoletni chłopak – no, cóż powiedzieć – zrobił pod siebie ze strachu. Stało się to po tym, jak esesman uderzył jego głową o ścianę szopy. Krew leciała mu z nosa i krzepła wokół ust. Ten chłopiec dobrze pamięta ciepło tamtego dnia, słońce parzyło go przez tkaninę koszuli. Pamięta dzień jakieś trzysta lat po wybudowaniu raczej romańskiego w swej bryle kościoła i zdaje się, że pamięta go lepiej niż to, co działo się wczoraj.

Bo wczoraj jest tajemnicą zasnutą mgłą monotonii. Zdarzenia mieszają się, a ręka esesmana pozostaje konkretna i wyrazista. Ból rezonuje w promieniach wrześniowego słońca. Bo wczoraj zdaje się dalej niż dzień trzysta lat po wybudowaniu ładnego kościoła w kaszubskiej wsi nad rzeką. Bo wczoraj jest kolażem wrażeń zbieranych przez banalne dni życia, kolażem układanym na kanwie lęku i żalu w całkiem ciepły, choć szary, jesienny wieczór.

Ale teraz jest ciepły dzień września trzydziestego dziewiątego. Krople krwi zastygają na trzęsącej się brodzie, a zapach moczu podnosi się do nieba wskazywanego przez wieżę ceglanego kościoła. Młodziutki strach osadza się na rozgrzanej koszuli. Inni stoją również. Obok – to bracia i znajome osoby. Równo pod drewnianą ścianą szopy, po której wędruje mrówka niosąca suchy kawałek trawy. Mrówka ze swoim bagażem i niezrozumiałymi manewrami rośnie przed oczami kilkunastoletniego chłopca. Niemieckie słowa szarpią powietrze. W górę i w dół, na boki. Małe stworzenie na drewnianej puszczy jest niebywałe. Patrzeć na nie z zazdrością i zdziwieniem. Cały wszechświat, którego środek wyznacza wysuszone źdźbło – axis mundi miniaturowego i nieskończonego świata.

Gdy czekają, gdy niemieckie słowa latają jak osy, a mrówka rośnie, przychodzi matka. Matka i babcia, i prababcia w jednym, ale teraz najbardziej matka, która niepokoi się o syna. Miał tylko zawołać na obiad braci i nie wraca już tak długo. Matka mówi po niemiecku. Rozmawia z nimi. Używa języka, którego używała w domowych rozmowach z tatą, gdy nie chciała, żebyśmy rozumieli. Obce słowa mają osłonić synów przed tymi ludźmi. Pałki kreślą znaki bólu odbijające się od pleców i kości.

Jak chcecie herbaty, to sobie zróbcie, tam jest wszystko. Szum samochodów wpada przez uchylone okna i stapia się z dźwiękiem telewizyjnych głośników. Po chwili herbata paruje w szklankach, stygnie powoli jak opowieść, którą też czasem trzeba podgrzać na palnikach czasowników i łudzących płomieniach przymiotników. Tylko nieliczne pogwarki zdają się mieć w sobie jakieś skąpe światło gwiazd, które nie gaśnie.

Wracają na obiad zmęczeni strachem. Żyją. Słonce wschodzi, zachodzi. Ktoś umiera. Jedni ludzie znikają, inni pokazują straszne twarze. Rzeka płynie i wpada w gębę morza, czasem tylko gubiąc swoje wody w jeziorach, rozlewiskach i zatoczkach. W miejscach gdzie prąd zwalnia i obli się wolnymi ruchami zwykle, jakby samorzutnie, powstają kąpieliska. Ludzie podchodzą nad chłodne łożysko i opłukują swoje ciała, orzeźwiają się i ukrywają w ciepłym mule przeszłości. Woda spływa w otchłań mórz i tylko w tych poboczach zatrzymuje się na chwile mieszając nurty.

Jest marzec 1944 roku? Jakoś tak. Ta sama wioseczka z ceglanym kościołem właśnie przepływa przez ogień. Od końców jednych luf do końców tych skierowanych w przeciwną stronę powietrze trzeszczy i pęka. Płonie ogień na wodach rzeki, płonie na jej brzegach, kąsa chaty i ludzi, ziemię i drzewa. Rozciąga się jak gęsta mgła, w której zatopione są ciała biegających i przestraszonych ludzi. Oni wpłynęli w ten ogień razem ze swoją wsią, swoimi domami, chlewami. Niemiecki karabin maszynowy wetknięty w wyszczerbiony węgieł domu, w którym brakuje kilku cegieł podskakuje i świeci. Z drugiej strony, za linią rzeki spiętej mostem, którego nie wysadzą, pepeszki plują ogniem.

Blisko wody stoi biedna chëcz. W środku sen zerwały dźwięki wystrzałów. Rozbudzona rodzina nie może dojść z rzeczami do ładu. Już w pośpiechu ubierają się i uciekają pojedynczo, parami. Tylko jeden z braci, który spał na kuchennej podłodze – no, nie dziwcie się – nie może odnaleźć swoich rzeczy, żeby się ubrać. Rozrzuca telepiącymi się dłońmi nieliczne sprzęty, żeby znaleźć spodnie. Bo niby strzelają, niby wojna, niby kule świszczą, ale głupio tak na samych gaciach biegać po wsi. Mgła zasnuwa oczy, światek małej wsi rozpada się na części, które przestają do siebie pasować. W przestrzeni powstają szczeliny i pęknięcia, załamania i przełazy. Gdzie, gdzie, gdzie? Nie ma spodni, a wszyscy uciekają do murowanego budynku szkoły. Chcą się schować jak te cholerne spodnie, które jednak w końcu się znajdują. Można umykać.

Wszystko to dla mnie wydarza się w mieszkaniu na blokowisku, przy kubku fusiastej, ale całkiem smacznej kawy. Niektóre słowa – śmieszne, podniosłe, a może trywialne – zmieniają się czasem w drobne kule, delikatne drzazgi, potem wdzierają się pod skórę bez szczególnej uwagi i zostają tam na krócej albo dłużej. Zostawiają ślady, lekko wypukłe, trochę jak tłoczone litery na białej kartce. Pocieram często te zgrubienia – nerwowy tik – i chociaż drzazga się wchłania, to ślad utrzymuje się tak długo jak go rozcieram. Dzięki temu bardziej czuję, kto zamieszkuje tę skórę.

Więc płynie dość stara, choć nieduża kaszubska wieś przez ogień, który właśnie zatrzymał się na linii rzeki. Z założonymi spodniami można uciekać. Uciekać do szkoły – tam jest duża piwnica, tam się wszyscy zbierają. Trzyletni Staszek został gdzieś z tyłu i biorę go za rękę. Biegniemy razem, ale on małymi krokami, wolnymi krokami trzylatka. Przestrzeń małej kaszubskiej wioski pęka na chwilę rozdarta pociskiem. Staszek potyka się i upada. Krwawi. Oddycha. Do szkoły!

Chyba jeszcze nigdy nie siedział w szkolnej ławce. Nie usiądzie w niej, chociaż może zostanie na nią położony. Tego nie wiem. Nie pamiętam. W szkole jest piwnica, a pod ziemię nie dochodzi ogień. Tylko on przyniósł go w sobie, w swojej piersi. Kula musiała ominąć ważniejsze narządy, nie naruszyła serca, ani wątroby. Przeżyje jeszcze kilka dni. Tylko. Nie pamiętam kiedy dokładnie umarł. Cała pierś mu zsiniała.

Program głośno wpada w słowo ciszy. Więc na razie buczenia głośników i posiorbywanie kawy. Zostawiamy na razie naszych umarłych. Wrócimy do was, będziemy kręcić wasz program na migającym ekranie słów i pamięci, aż nam życie nie przerwie. Zostawmy na chwilę. Wybaczcie, ale wiemy, że poczekacie. Kto wam inny pozostał? Wam, już innym w naszych opowieściach i snach. Obracamy jedynie w dłoniach kamyki waszych imion. Często jedyne rzeczy, jakie nam po was zostały.

Trzyletni Staś ucieka do szkoły. Dostał kulą w plecy. Podobno czerwoną. Ktoś nacisnął spust, ukryty w ciemności i wiatr poniósł kulę. Trzyletnie serce będzie pompować krew i ból jeszcze jakiś czas, przestanie bić dopiero w szpitalu w Kartuzach. Jego pierś, niewielka, która nie zdążyła się nawdychać tych wszystkich zapachów jakie przynoszą lata i zimi, cała zsinieje. Bardzo się męczył. I chociaż nie jest to najważniejsze, to przecież ten ból jest schedą. Najtrudniejszą i najbogatsza. Najbardziej niepotrzebną i konieczną. Schedą, przeciwko której podnosimy bunt i schylamy głowy szepczące przekleństwa, które mogłyby być jego, gdyby je poznał. Ból, który się pielęgnuje w strachu. E, przestań – mówi – nie można tak. To śmieszne próbować nadawać sens… Ładnie powiedzieć i później się wstydzić. Jedni strzelają, drudzy gadają. Gadają za tych, co usta mają w piachu. Trzeba mówić za siebie i mówić do tych, którzy już nie mogą odpowiedzieć. Wtedy słowa przechodzą przez sito i nie fruwają sobie po manowcach stylu.

Odchyla się do tyłu opierając obie dłonie na zapadłej piersi. Jest nagle zdziwiony, co przeżył. I że żyje po tylu, tylu… Może nawet trochę przestraszony. Jego matka, też była ranna. W nogę. Bolała ją ta noga później. Starzy ludzie mają takie zabobony – znachorka jakaś mówiła jej, że jak się wysra, to tym gównem kolano posmarować. No – o dziwo – nie pomogło.

Kradnę te słowa, zapisuję ukradkiem i zmieniam, zapominam i odtwarzam, bo nie potrafię stworzyć siebie, ani swoich słów. Więc uparcie podsłuchuję, kreślę tropy, nanoszę na mapy ślady i wytyczam kręgi, żeby zobaczyć w nich jakiś szkic. Szkic, który można wypełnić kolorem znaczeń, odbić na nim negatyw pamięci i zafastrygować to wszystko opowieścią. Niby rozłazi się to na boki, ale można się tym jako tako zasłonić. Okryć buńczuczną opowieścią, która jest zawsze przeciwko znikaniu.

Gesty zmarłych odciskają się jakoś w nas. Wydają się bardziej konkretne i realne niż wczorajsza wizyta. Zdarzenia nabierają szlachetnej śniedzi, chociaż ucieczka i chowanie głowy w piasek cmentarza są śmieszne i banalne.

Tłumaczą mi się imiona, odmieniam przez nie moje własne.

Pora iść. Zostawić za plecami szklanki po herbacie. Nowe plemię, ale gdzie się podziejemy bez naszych cmentarzy. Znowu w głowie ta stara piosenka, przepisywana wciąż na czysto przez pokolenia. Nic nowego.

Mówią, że miejsca to namiastka wieczności. Czuję to, gdy staję nad rzeką znaną tak dobrze z dzieciństwa, migoczącą w opowieściach. Minione przebija się w zapachach, kolorach i słowach. Najbardziej w zapachach. Odbija się od tafli smużącej wody matowym pięknem wszystkiego, co kruche, co bliskie znikaniu. Mgła wstająca z podmokłych łąk, rybi zapach rzeki, zapach gnijących bujnych wodorostów i traw. Głęboki, wartki i całkowity.