Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 


  >>> w układzie chronologicznym
  >>> w układzie alfabetycznym 
  >>> popularność

  >>> zobacz wcześniejsze numery

Medytacje leśne / Piotr Sarmini

Opowiadanie zostało wyróżnione w 3 edycji Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im Bolesława Prusa na opowiadanie młodzieży. Zobacz: https://e-kreatywni.eu/index.php/wyniki-3-edycji-konkursu-2019-2020

         

            Wypatrując możliwie suchego miejsca, wkraczam na złocisty, leśny piach. Uważnie lustruję młode sosny wyrastające od siebie w nieregularnych odległościach, jakby chciały tańczyć już tylko dla siebie; pośród swych ciemnych, smutnych iglastych plam; roztoczyły je pod sobą, jakby zsikały się w gacie. I  wstydzą się. W kołowrocie tańca same. Wstydzą.

            Znajduję najskromniejszą i najsuchszą. Zdejmuję kurtkę i rozkładam na schnącym od  promieni pomarańczowym piachu. Siadam. Zdejmuję buty i wkładam do nich okulary, niezwykle troskliwie, aby wszystko było ułożone symetrycznie i nie przybrudziło się szarpiącymi okruchami gleby. Jak byłem młodszy wcale na takie rzeczy nie patrzyłem.

            Tak rozstawiony, przyjmuję pozycję kwiatu lotosu – nogi krzyżuję w kolanach „po turecku”, otwarte dłonie (wierzchem ku górze) opieram na twardych udach.  Prostuję szyję, twarz wystawiam w kierunku rozproszonego słońca. Różowa czapka okrywa głowę i niech tak zostanie; niech mnie chroni przed kleszczem, taszczynem, sierposzem, szerszeniem.

            Spoglądam w dół i oto widzę na spodniach, na ślizgawce czarnej kurtki, a także na butach i szkle okularów – mrówki. Są ich dziesiątki, setki. Trudno policzyć, bo ciągle biegną, krążą, mieszają, a zresztą i tak bym nie liczył. Liczenie mrówek to przesada uważności, której mam nadzieję nigdy nie doświadczyć. Mnożą się. Musiałem rozłożyć się koło mrówczej drogi ekspresowej lub pomniejszego miasta. Owady wydają się zaciekawione. Nie wrogie. Zostaję wraz z nimi.

            Po chwili pierwsza, pionierska mrówka zdobywa nogawkę mojego szarego dresu. Dresomandżaro. Kolejna już pędzi na kolano. K2. Inne wchodzą przez udo, białą skarpetę, pośladki. Do góry. Następnie krótki kamping na płaszczyźnie i kręcenie i badanie. Rozkładanie i zwijanie obozowe.

            Co też muszą myśleć sobie? Bo mam nieodwołalne wrażenie i czucie, że myślą, że dziwią się mnie, temu ciału, obiektowi, pół-Bogowi, który przeogromniejszy, przepotężniejszy i przemądrzejszy od nich o tysiące, miliony razy, zasiadł tu pośród nich i jest najpewniej pierwszym, który tu zasiadł w ogóle. Czy te mrówcze pokolenie, które mnie teraz wnikliwie bada, dotyka, próbuje, doświadcza, dostrzega; czy ono kiedyś widziało człowieka? Jestem w dzikim lesie,  koło wojskowych poligonów, gdzie ludzie zwykli zwykle nie spacerują. Czyli jestem ich pierwszym człowiekiem, ich pierwszym doświadczeniem i nie ma wątpliwości, że gdyby myśleć umiały i gdyby czcić potrafiły, a przecież matkę swą potrafią, uznałyby mnie za boga. Jestem bogiem! Nie muszę wyobrażać tego sobie. Ja nim wśród mrówek jestem! I najpotężniejsza nawet mrówka, niczym jest wobec mnie, a jej życie niczym i siła i umysł niczym wobec moich przymiotów! Mówię zatem do nich, głośno, z przepony, wyraźnie:

            – Wejdźcie i chodźcie po mnie wszyscy, to jest bowiem ciało moje, które staje się waszym domem. Kiedyś zaś na wieczność. Obejmą mnie waszych prawnuków odnóża, żuwaczki i głaszczki; wszystko obróci się w pył – w tym miejscu podnoszę drobną garść piachu i kruszę jego ulatniającą się wilgoć w zdrowych, różowych opuszkach palców (aby mrówkom zobrazować ten „pył”, co się w niego obrócimy).

            – Jednego wszak wam zakazuję – kontynuuję boską przemowę do mych przyjaciół owadów – do otworów mych się nie zbliżajcie! Tego wszak wam zakazuję: dupy mej, ni oczu, ni nosa, ni okolic ust nie dotkniecie – po chwili mam ochotę dorzucić jeszcze cewkę moczową, ale uznaję, że bogu o takich szczegółach mówić nie przystoi.

            Zamykam oczy i obserwuję narastającą żółtość-pomarańczowość. Oddycham przeponą. Wydycham. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Czuję delikatne odnóża mrówek na kawałkach odkrytej skóry. Czuję mrówki na palcach dłoni, na przedramionach, na zgięciach ramion i na bicepsach. Czuję jak wchodzą mi pod koszulkę, idą górą na bark lub dołem – pod pachę. I wtedy czuję pierwszą z nich na szyi, jak wspina się ku linii włosów i ucha. Stara się być delikatna i dziękuję jej za to w myślach. Mimo tego czuję każde jej odnóże dokładnie jak paznokcie kobiety wbijające mi się w plecy. Tysiące mikorpazurków stąpających po mnie z prędkością ultraszybkich uderzeń owadziego serca.

            „To tylko mrówki. Nie mogą cię skrzywdzić. Nawet gdyby były czerwone, musiałoby cię ukąsić ich tysiąc abyś się stąd ruszył”

            I wtedy czuję mocne ukłucie-wybuch na prawym ramieniu. Wbitą w skórę rozgrzaną do czerwoności szpilkę. „To minie, to minie, to minie... Czy to ugryzienie komara tak boli?” Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.

            Nigdy nie dajemy się naprawdę ugryźć  – jak tylko poczujemy owada, od razu nasza dłoń pędzi by go klepnąć i zabić. A jak nawet nie zabijemy, to już drapiemy. Komary z najwyższym stażem i wyczuciem potrafią zabicia unikać wielokrotnie, czasem wręcz przez całe życie – i za to, za kunszt w swej ssącej profesji, chwała im! Zdrowie! Zdrowie komara! Popiję krwią własną!

            Niech mnie gryzie, niech mnie żre, to tylko… a jeśli kleszcz? To mam przesrane. Wbija się w mnie swą ohydną główką i ukrywa podskórne problemy z akceptacją. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech.

Wyobrażam sobie: owadzie przedszkole, dzieci przedstawiają się po kolei i mówią:

– Cześć jestem Asia i jestem Muchą.

– Cześć jestem Wojtek i jestem Chrabąszczem.

– Dzień dobry, nazywam się Dagmara i jestem pszczołą.

– Ee, Maciek, kleszcz.

– A fe! –  Krzyczą dziewczynki, komarzyce odwracają ślepia, karaluszki chowają się do dziurek, a żuczki przestają toczyć kupkę. Kleszcz to leszcz. Jebać kleszcze, nikt ich nie lubi. Inne owady ani inne kleszcze też nie. JK na 100% – tak zostałem wychowany, kto łapie boreliozę na zawsze jest przegrany. Zawsze i wszędzie ukąszenie kleszcza jebane będzie!

            Jestem jednak gotowy nawet na ukąszenie kleszcza, mam tylko nadzieję, że nie wejdzie cały pod skórę i nie zostanie na zawsze jak jakiś tasiemiec. Punktowy, zogniskowany jak promienie lupy ból na ramieniu nie mija, narasta! Przypomina mi się Vipassana  i złogi, które z nas wychodzą. Tam, podczas medytacji wolnej od towarzystwa owadów i innych przyrodniczych bodźców, także towarzyszyły mi podobne, punktowe i ostre bóle.

            Postanawiam przemówić do niefrasobliwych owadów głosem głębokim i poważnym:

– Macie niezwykłe szczęście, że nawiedziłem wasze miasto. Na początku zrozumcie, że jestem istotą wyższą. Nigdy myślą nie obejmiecie mojej myśli, mych zamierzeń ani działań. Moja przestrzeń nie jest waszą przestrzenią. To co dla was odległe i niezbadane, choćbyście tysiące lat szły, dla mnie jawi się bliskością i chwilą. Przybyłem do was z wyższego świata, abyście mogły poznać nauki. Pierwsza szlachetna prawda jest taka, że: istnieje cierpienie – duhkha[1]. Narodziny są duhkha, starzenie się jest duhkha, śmierć jest duhkha; rozpacz, ból i cierpienie są duhkha, rozłąka z upragnionym jest duhkha, nie osiągnięcie pożądanego jest duhkha.

            Po tym zamilkłem, wziąłem głęboki wdech i wróciłem do wrażeń. Elektryczność przebiegała ciało. Ostre kłucie wciąż nie ustępowało.

            – Druga szlachetna prawda dotyczy przyczyny cierpienia. Wasze namiętności i zachwyty, pragnienie stawania się znajdującego rozkosz to tu, to tam; pragnienie zmysłowej przyjemności, pragnienie niszczenia się.

            Mrówki zatrzymały się na chwilę... po czym znów wróciły do kąsania. Były jak w lunaparku. Dotykały powierzchni o kolorach i strukturach dotąd nieznanych. Dotykały mego ciepła i skóry, chodziły wśród kłosów włosów.

            Trwałem w medytacji. Chwilę. Jeszcze chwilę. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Niespokojny, małpi umysł brał górę. Jedna myśl zaczynała gonić drugą, plątać się w węzły skojarzeń, wyobrażeń, wspomnień i nadziei.

            Czułem, że ból narasta... otworzyłem oczy. Na ramieniu, w miejscu, które tak bardzo kłuło, nie było nic. Ani mrówki, ani komara. Jedynie skóra. Najnormalniejsza, od ukłuć i uszczypnień wolna. Spostrzegłem jedynie, że dalej, na przedramieniu jedna z mrówek zajadle chwyta mnie szczękami, trzyma mocno i tarmosi jak wściekły pies. Po kilku sekundach zmienia o parę kroków miejsce i znów gryzie. A ja wcale tego nie czuję. Nic.

            Ale już poczułem nawracającą ludzkość, trzeźwość i zróżnicowanie. Poczułem dyskomfort z powodu obecności mrówek na moim ciele. Z powodu ich łapczywości i niezrozumienia nauk. Żadna jednak nie złamała mego zakazu i nie zbliżyła się do otworów; trzy wędrowały po twarzy, a potem spadały bez szkody na połacie złożonych w lotos nóg.

            – Moi przyjaciele leśni. Dziękuję wam za wspólną wędrówkę i za wspólne poznanie. Poznałyście dziś dwie szlachetne prawdy. Teraz odchodzę z tego świata, ale wiedzcie, że jeszcze powrócę. Oczekujcie mnie.

            – Hamparapumuwapmwaio! – wykrzyknąłem aby się zdać znów potężny i groźny.

            Otrząsam się z owadów; zaczynają spadać jak bombki z choinki. Te oporniejsze zdmuchuję z troską by wylądowały na piachu. I lądują. Wyciągam okulary z reeboka, przecieram dłonią skarpety i wkładam stopy do butów. Wstaję godnie. Jestem wielki. Nie wiedzę już braci na dole prawie. Wyglądają już tylko jak czarne kropki. Podnoszę czarną kurtkę i ruszam w, rozgrzany promieniami rozpogodzonego nieba, las.

 

***

[1]     Właśc. duḥkha z palijskiego dukkha – buddyjskie określenie oznaczające cierpienie lub bolesność.

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation