Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Numer 40 został ostatecznie zamknięty w dniu 3 czerwca 2020 r.
  >>> w układzie chronologicznym
  >>> w układzie alfabetycznym 
  >>> popularność

  >>> zobacz wcześniejsze numery

oszczędzaj wodę: susza nam puka do drzwi....

Żadnego końca świata nie będzie / Marcin Mielcarek




– Żadnego końca świata nie będzie. – Usłyszałem za sobą, zanim jeszcze ją zobaczyłem. Usiadła naprzeciwko mnie, obciągając wcześniej czarną bawełnianą sukienkę. Swoje zielone oczy skrywała pod ciemnymi okularami.

Byliśmy jedynymi gośćmi w kawiarni – chyba jej ulubionej, bo przychodziliśmy właściwie tylko tutaj – w której zwykła americana kosztowała dwadzieścia złotych, a jakieś słodkości smakowały jak przeterminowane.

– Dobrze cię widzieć – odparłem.

Zdjęła z nosa te chyba lenonki, położyła je na stoliku i spojrzała na mnie, jakby nie rozumiejąc. Jeszcze raz powtórzyła.

– Powiedziałam, że nie będzie żadnego końca świata.

– No pewnie, że nie.

– Nie ziści się mokry sen introwertyka o depopulacji. Nie dziś, nie jutro i nie za tydzień.

– Też mi się tak wydaję.

– Człowiek jest jak karaluch, jak szczur, przetrwa wszystko. Nigdy nie zniknie
z powierzchni tej naszej zmęczonej życiem planety.

– Tacy już po prostu jesteśmy – skwitowałem, bo podeszła do nas kelnerka. Miała na dłoniach niebieskie gumowe rękawiczki. Złożyliśmy zamówienie, dwie te duże drogie americany
i po kawałku suchego jak wióry ciasta marchewkowego.

Ze swojego miejsca miałem dobry widok na ulicę. Za ścianami ze szkła przechodziło niewielu ludzi – wszyscy w maskach, chodzący ze spuszczonymi głowami, trzymali dystans, uciekali od siebie nawzajem. Miałem przed oczami obraz człowieka dziwnie obojętnego na tego drugiego, nawet zimnego i wrogiego – takimi się teraz zdawali za tym kawałkiem szyby; a może od zawsze tacy byli, tylko nikt tego nie widział, albo widział, ale nie miało to kiedyś znaczenia
– nie wiem. Ktoś w takiej zakrywającej pół twarzy masce wszedł do lokalu, ale popatrzył tylko
i zaraz wyszedł.

– To nie jest nowa czarna śmierć, na pewno nie. W Chinach już się to wszystko skończyło, w innych krajach powoli kończy, u nas pewnie zaraz też, bo jak już lokale pootwierali, to znak, że wszystko wraca na właściwe tory.

– Yhm – mruknąłem tylko.

Zaczęła przyglądać mi się z uwagą, badać moją twarz centymetr po centymetrze. Po chwili zbliżyła swoją, a jej oczy zatrzymały się na jednym punkcie.

– O co chodzi? – spytałem. Często tak robiła, zachowywała się inaczej niż powinno się zachowywać. To było w niej niecodzienne, na pewno ciekawe.

– O nic. – Odchyliła się z powrotem. Odchrząknęła.

– No powiedz.

– Jak się ostatnio czujesz? Dobrze, źle? Lepiej, gorzej?

– Jest dobrze.

– Bo widzę, że twoja skóra jest bardziej szara, masz wory pod oczami większe niż zwykle i oczy jakieś szkliste. Jesteś przemęczony? Boli cię głowa?

– Nie i nie. Wszystko w porządku.

– Bierzesz to wszystko co ci kupiłam?

– Oczywiście.

– Tak jak mi mówił znajomy lekarz, o dziewiątej rano, zaraz po śniadaniu?

– Tak.

– I nie mieszasz tabletek z alkoholem, prawda? W ogóle przestałeś pić, tak?

– Owszem.

– Okej. 

Kelnerka przyniosła nam nasze zamówienie, najpierw kawy, potem ciasto. Chwyciłem za cukier, ale zaraz go odłożyłem, bo przyglądała się temu co robię. Chciałem posłodzić, przy niej nie mogłem, mówiła, że to dla mojego dobra. Zaśmiała się trochę nerwowo.

– No powiedz – rzuciłem.

– Nie nic – odparła, ale doskonale wiedziałem, że i tak za chwilę powie o co jej chodzi. – Już myślałam, że będziesz słodził, a cukier to przecież śmierć. Biała. Tak samo jak sól.

Chwyciła za łyżeczkę i zaczęła mieszać w filiżance, raz w jedną, raz w drugą, mimo, że też nie słodziła. Nie wiedziałem po co to robi, robiła to za każdym razem, ale nie pytałem. To po prawdzie nie moja sprawa.

– Oglądasz wiadomości? W Chinach już naprawdę jest po wszystkim.

– Nie oglądam.

– To nie jest nowa dżuma, na pewno nie. Ludzkość ma kryzysy co rok, co roku coś ma nas wszystkich zabić i jakoś ciągle żyjemy. Żadnego końca świata nie będzie. Jestem tego pewna.

Westchnąłem cicho i zrobiłem łyk gorzkiej kawy, która mi nie smakowała, ale piłem ją, bo wiedziałem, że ona lubi, a sprawianie jej przyjemności w jakimś sensie również i mnie sprawiało.

– Ćwiczyłeś ostatnio? – zapytała, a ja wiedziałem, że naprawdę ją to interesuje.

– Ćwiczę cały czas.

– I biegasz też?

– Biegam codziennie.

– To dobrze, że o siebie dbasz, trzeba o siebie dbać, szczególnie teraz. – Zatrzymała się na chwilę, popatrzyła trochę smutno. – Znowu za dużo mówię, tak?

– Nie. Lubię kiedy mówisz. Lubię słuchać twojego głosu.

Napiła się kawy i kiedy skończyła, wyciągnęła do mnie dłoń. Zbliżyłem swoją, obróciłem ją wierzchem do dołu. Zaczęła jeździć palcem po wszystkich moich liniach. Było to nawet przyjemne.

– Wejdziesz dziś do mnie wieczorem, prawda?

– Jeżeli będziesz chciała.

– Będę.

– No to wejdę. – Zerknąłem na nią i posłałem krótki uśmiech.

W odpowiedzi też się uśmiechnęła, trochę zarumieniła. Zatrzymałem się na niej na chwilę, o chwilę za długo, chociaż lubiłem tak patrzeć. Jej twarz miała w sobie coś interesującego, posiadała ciekawe rysy, z pewnością była ładna. Zdążyła wyłapać, że się gapię.

– No co? – spytała zalotnie.

– Pięknie wyglądasz w tej sukience, leży idealnie, w ogóle wyglądasz cudownie. Zawsze wyglądasz cudownie, ale zmieniłaś coś z włosami. Byłaś u fryzjera może?

– Znajoma fryzjerka był u mnie, bo ciężko złapać teraz wolny termin. Podoba ci się tak jak jest teraz?

– Tak.

– Mogę tak chodzić na co dzień?

– Musisz.

– Jesteś kochany. 

Nachyliła się, chcąc mnie pocałować, bordowe usta zbliżyły się niebezpiecznie, nie miałem innego wyboru niż odpowiedzieć. Dałem jej tego małego buziaka, dla mnie znaczyło to niewiele, zwykła, mechaniczna rzecz; dla niej było to coś znacznie więcej.

– W ogóle uważam, że mamy problem z przeludnieniem. Stąd te wszystkie grypy, ekologiczne kataklizmy, klęski żywiołowe jak huragany, powodzie czy pożary. To wszystko wina tego, że jest nas za dużo. 

– Coś w tym jest – przyznałem.

– Mimo wszystko żal mi nas, ludzi. Tych ludzi co zmarli, co umrą, tych co stracili pracę i stracą jeszcze, co żyją teraz w ubóstwie i będą żyć. Gospodarka się załamała, będziemy potrzebowali kilku miesięcy, żeby wróciła normalność. Ale przeżyliśmy. Żadnego końca świata nie będzie, i wiesz co, cieszę się, że jesteś tutaj ze mną.

Znowu sprzedała mi buziaka, dłuższego, bardziej namiętnego. 

Nasza wizyta w kawiarni miała się ku końcowi. Skinęła na kelnerkę i poprosiła rachunek, zapłaciła za niego i wyszliśmy razem pod rękę. Udaliśmy się na parking, pustawym chodnikiem, kilkadziesiąt metrów stąd. Na zewnątrz było pięknie, zbliżał się wieczór, ale słońce wciąż przyjemnie muskało ciepłem. Na niebie leniwie płynęły białe chmury.

– Chcesz prowadzić? – spytała mnie, wyciągając kluczyki.

– Nie, nie trzeba.

– Przecież nie lubisz kiedy prowadzę.

– Nic takiego nie powiedziałem.

– Ale wiem co myślisz. Znam twoją minę, tę minę po moim hamowaniu, czy wyprzedzaniu. Przy parkowaniu już w ogóle. Nie jestem najlepszym kierowcą, nic nie poradzę na to. Nie można być we wszystkim naj, nie da się, po prostu.

– Musisz tylko delikatniej obchodzić się z gazem i hamulcem. To wszystko.

Wsiedliśmy do auta i pojechaliśmy do niej, do domu na przedmieściach. Miała duży dom, parterowy, z ogromnym, przeszklonym salonem, z którego widok wychodził na tyły, na zadbany ogród z wiecznie zielonymi cyprysami i przystrzyżonym trawnikiem.

Zostawiłem swoje buty przy wycieraczce i poszedłem za nią jak oddany sługa, przyglądając się cudownie pracującym pośladkom pod tą ciasną sukienką; bo nie miałem innego wyboru jak patrzeć, bo było w tym, w jej ruchach, coś magnetyzującego, niepozwalającego oderwać oczu. Miała prawie czterdzieści lat, ale jej ciało było przynajmniej dziesięć lat młodsze, może nawet jędrniejsze niż u niejednej dwudziestki. Była wspaniałą kobietą, całkowicie piękną
i piękną w pełnym tego słowa znaczeniu. Czytała Platona, Kanta, Schopenhauera i całą ich resztę, obeznana w światowym kinie, chodziła co tydzień do teatru, robiła doktorat z prawa, ćwiczyła każdego ranka, jadła pięć zdrowych posiłków dziennie, miała psa i kota, była ponad podziałami społecznymi i politycznymi, tymi wszelkimi dzielącymi nas sprawami. Inspirując się Nietzschem mógłbym powiedzieć, że aspirowała do miana bycia kimś więcej, kimś lepszym. 

I w tym wszystkim nie rozumiałem dlaczego decydowała się na znajomość ze mną, taką znajomość – nigdy o to nie spytałem, bałem się zapytać, w jakiś sposób ją urazić i zepsuć to, co między nami było. Mimo wszystko dziwiła mnie jej postawa, może brakowało jej pewności siebie, może została kiedyś zraniona, a może było coś jeszcze innego, o czym nie miałem pojęcia. Po prostu nie pytałem.

Poprosiła, abym usiadł na kanapie. Wyciągnąłem przed siebie nogi i zacząłem oglądać leniwie zachodzące słońce.

– Napijemy się wina? – rzuciła z kuchni, która łączyła się luźno z salonem.

– Napijemy.

Przyniosła dwa schłodzone kieliszki i butelkę wina, otworzyłem ją i rozlałem nam po trochu. Napiliśmy się. Potem przysunęła się do mnie i wiedziałem, że powinienem ją objąć. Zacząłem gładzić jej pachnące malinami włosy.

– Lubię tak z tobą nic nie robić – oznajmiła cicho, oglądając ten sam zachód i to samo słońce.

– Ja też to lubię.

– Zanim cię poznałam, byłam sama. Właściwie nie sama, a samotna. Byłam samotna. Samotna to lepsze słowo.

– Ale teraz jestem tutaj z tobą.

– I będziesz?

– Będę. Dopóki ty będziesz tego chciała.

Zamilkła na chwilę. Przez okno dochodził nas przyjemny szum liści na wietrze.

– Jesteś taki dobry, wiesz? – powiedziała, wciąż wpatrując się w dal.

– Ja? Dobry? – spytałem zdziwiony. Zaskoczyła mnie tymi słowami.

– Tak.

– Dlaczego?

– Bo po prostu jesteś. Bez tego wszystkiego, bez tej presji, bez kłótni, bez problemów, oczekiwań czy wymagań, większych planów i starań. Nie muszę się przy tobie o nic martwić,
o niczym myśleć. Bycie z tobą, ta nasza relacja czy jak to nazwać, jest taka prosta. Zwyczajnie prosta.

Nie wiedziałem co mam powiedzieć, zrobiło się cicho i poczułem się niezręcznie. Chyba to wyczuła, bo podniosła głowę i spojrzała na mnie, długo patrzyła mi w oczy. Uśmiechnąłem się blado.

– Nie musisz nic mówić. Jesteś moim lekarstwem na samotność.

Pocałowałem ją, nie chcąc niczego zepsuć. Robiliśmy to długo i namiętnie, potem wziąłem ją na ręce i wiedząc, że tego chce – właściwie ja też tego chciałem – zaniosłem do sypialni. Położyłem ją delikatnie i za chwilę legliśmy wspólnie na łożu, które od niedawna było również moim i znów zatonąłem w jej ustach.

– Elu... – zacząłem, patrząc w jej zielone oczy.

– Nic nie mów. Nie trzeba.

A później, kiedy to ona była już na mnie i nadawała swoimi biodrami szaleńcze tempo, które zbliżało nas do końca, zaczęła krzyczeć, jak zawsze wtedy. Uwalniała pokłady swojego dzikiego szaleństwa, głęboko w niej skrytego, sprawiającego, że była jeszcze bardziej wyjątkowa, bardziej niezwykła, inna.

– Powiedz, powiedz, że będzie koniec świata, że będzie koniec świata i nic się już nie liczy, że nic nie ma znaczenia!

– Świat właśnie się kończy!

– Jeszcze raz! Głośniej, mocniej!

Powiedziałem to znowu, potem powtórzyłem ponownie raz czy dwa. Jęknęła głośno, słodko i przeciągle i to było lepsze niż wszystko, co do tej pory w życiu słyszałem, a na pewno bardziej prawdziwe i czyste.

– Och jeju, jeju jej. – Usłyszałem jej cichutkie miauczenie. Oddychała ciężko, równo. – Och jeju jej.

– Wszystko dobrze?

Pochyliła się i pocałowała mnie. Jej wargi były gorące i mokre. Całe jej ciało było spocone, krople potu błyszczały na skórze i delikatnie po niej spływały, a od niej samej biło przyjemne ciepło. Przytuliła się do mnie. Ustami dotknąłem czubka jej głowy.

– Zostaniesz na noc? Nie lubię zasypiać sama, wiesz o tym, prawda?

– Wiem. Zostanę.

– Jesteś naprawdę dobry, naprawdę dobry mój kochany.

Później spała wtulona we mnie, bezpieczna i spokojna, a ja nie potrafiłem zrozumieć dlaczego tak jest. Leżałem pół nocy, nie mogąc zmrużyć oka, a ona spała niezakłóconym snem człowieka prawego, przynajmniej tak mi się wydawało. Zacząłem oglądać świat za okienną szybą.

Miałem przed sobą jeszcze dwa lata studiów i nie wiedziałem co będzie później, co będę robił, nie miałem planów, nie myślałem o przyszłości, o sobie, o niej, o nas i naszej trudnej relacji. Ona miała prawie czterdzieści, ja więcej niż dwadzieścia lat i nie liczyło się jutro, chociaż jutro zbliżało się wielkimi krokami, widziałem je na własne oczy, widziałem przez okno sypialni, te powoli wstające słońce, widziałem jak noc ustępuje dniu, mrok – światłu. Potem spojrzałem na nią
i zobaczyłem, że też nie śpi, a jej zamyślone oczy zdradzały, że tak jak ja błądzi gdzieś tam, daleko i blisko. Objąłem ją jeszcze mocniej i ucałowałem. Teraz oboje oczekiwaliśmy na to, co przyjdzie
z tą zimną obcością jutra, bo coś przyjść musiało, być może nawet sam koniec świata.

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation