Miesięcznik Społeczno-Kulturalny KREATYWNI (dawniej Mutuus) ISSN: 2564-9583
pozytywni-kreatywni-solidarni | positive-creative-solidarity |позитивная-творческая-солидарность 

Numer 40 został ostatecznie zamknięty w dniu 3 czerwca 2020 r.
  >>> w układzie chronologicznym
  >>> w układzie alfabetycznym 
  >>> popularność

  >>> zobacz wcześniejsze numery

oszczędzaj wodę: susza nam puka do drzwi....

Ostatni znany mi romantyk / Marcin Mielcarek

 

 

 

                   Dzień, w którym po raz pierwszy go spotkałem, wcale nie był jakimś wyjątkowym czy niezwykłym dniem. Kolejne, spokojne południe mijało mi błogo, kiedy to tak sobie siedziałem przed laptopem, piłem colę i relaksowałem się przy grze – może niezbyt to produktywne, fakt, ale po prawdzie nie miałem nic więcej do roboty, studiowałem informatykę na pierwszym roku, to był dopiero początek semestru i kto by marnował czas na zakuwanie?

                   Usłyszałem nagłe pukanie do drzwi. Byłem zdziwiony, chociaż mogłem się tego spodziewać – mieszkałem w akademiku, w dwuosobowym pokoju, siedziałem w nim sam przez jakiś miesiąc, był listopad, w końcu ktoś musiał tutaj trafić. Krzyknąłem tylko że otwarte i grałem w najlepsze.

                   W drzwiach stanął wysoki, postawny chłopak – mężczyzna właściwie – ciemny blondyn, ubrany w czarny golf i granatowe jeansy. Miał tylko jedną torbę i laptopa w pokrowcu – tyle udało mi się zaobserwować podczas krótkiego rzutu okiem; musiałem wrócić do gry. Przeszedł za mnie, za moje plecy i po chwili poczułem dłoń na ramieniu. Odwróciłem się i zdjąłem słuchawki – właśnie mnie przez niego zabili, cholera.

                   – Jestem Eryk. – Podał mi rękę.

                   – Kamil. – Uścisnąłem ją.

                   Nie mieliśmy chyba sobie nic więcej do powiedzenia, przynajmniej on nie miał. Przyjrzałem mu się lepiej przez tę chwilę. Miał niebieskie oczy, wyraźne cienie pod oczami, był nieogolony, gęste włosy w nieładzie, ale zadbane. Nie mogłem stwierdzić czy jest przystojny, czy też nie, ale kiedy tylko się uśmiechnął, pomyślałem, że bliżej mu było tych ładnych niż brzydkich. Wróciłem do grania, a on zajął się sobą. Pogrzebał chwilę przy łóżku, wyciągnął kołdrę i pościel, ubrał ją, zaścielił łóżko, potem popatrzył na cały pokój, przyjrzał się mojej skromnej osobie
i wyszedł. Zajęło mu to trzy minuty. Tylko tyle go widziałem i tego pierwszego dnia wrócił gdzieś dopiero o pierwszej, wszedł cicho, położył się i od razu zasnął. A rankiem znów go nie było. Pomyślałem wtedy, że trafił mi się niezły egzemplarz. Przynajmniej mogłem mieć wciąż dla siebie cały pokój.

                   Ogólnie nie rozmawialiśmy, może głównie dlatego, że on rzadko tutaj przebywał,
a jeżeli już był to tylko spał, czytał, albo pisał coś na laptopie. Nie pytałem go o nic. Czasami zaglądałem mu przez ramię, kiedy siedział przy biurku. Chyba był kimś na kształt poety, czy też pisarza. Pomyślałem, że to właściwie tak jak ja i poczułem lekkie ukłucie zazdrości, kiedy pisał – też marzyłem o karierze sławnego pisarza i poczyniłem ku temu znaczne kroki; od kiedy tutaj przyjechałem, myślałem o opowiadaniu, którym wypłynę. Nie spieszyło mi się jednak. Czekałem na objęcia weny.

                   A on po prostu pisał. Jednej nocy nawet, pamiętam ją dobrze, bo wtedy po raz pierwszy i ostatni zaproponował mi wyjście do baru – odmówiłem – wziął laptopa, poszedł do kuchni i przesiedział tam do samego rana; budziło mnie co chwila stukanie palcami w klawiaturę, ale nie miałem odwagi mu nic powiedzieć. Podziwiałem natomiast jego zapał i oddanie.

                   Któregoś innego dnia po prostu wbiłem do pokoju – nie wiem, on zawsze pukał zanim wszedł, ja nigdy – zupełnie nie patrząc na jego część mieszkalną. Usiadłem na fotelu i pomyślałem o tym, że to jest ten moment, odpalę laptopa i napiszę coś wiekopomnego. Pomysł wpadł mi do głowy w windzie, to było jak objawienie, deszcz po suszy, ulotny przebłysk geniuszu, który musiał we mnie tkwić od zawsze. Na pewno za chwilę spod moich palców będą się wylewały słowa
i utopią białą kartkę – wirtualną oczywiście – w ich potoku.

                   Po chwili usłyszałem jakiś dziewczęcy chichot. Odwróciłem głowę zdezorientowany.
W łóżku, oczywiście pod kołdrą, leżał on i jakaś panna. Eryk miał na ustach ten swój filmowy uśmieszek, który kilka razy przed lustrem starałem się powtórzyć, ale za cholerę mi nie wychodził. Chłopak przyglądał mi się z uwagą. Trwaliśmy w tej niezręczności kilka chwil.

                   – Nie przeszkadzaj sobie – powiedział w końcu, kończąc całą farsę.

                   – Ja... już wychodzę. – Podniosłem się z fotela, twarz mi poczerwieniała, czułem to, czułem jak się zagrzała, jak płonie wstydem. Wyskoczyłem z pokoju, zamknąłem drzwi i stanąłem pod nimi, nie wiedząc wcale co ze sobą zrobić. Poczułem się bardzo głupio i obiecałem sobie następnym razem pukać. Nawet trzy razy zanim wejdę. Po chwili dotarło też do mnie, że całą wenę zamknąłem za drzwiami bez powrotu.

                   Poszedłem do kuchni i usiadłem na krześle. Wyciągnąłem telefon. Nie oferował nic ciekawego, wszystko co miał, dał mi już wcześniej na ociekających nudą wykładach akademickich. Mimo to siedziałem i czekałem. Minęło jakieś piętnaście minut, zanim otworzyły się drzwi od naszego pokoju. Stanęła w nich ta dziewczyna, była dużo niższa niż on, ale nie niska, ciemnowłosa, ładnie zaokrąglona tu i tam. Twarz miała miłą, szczerą, niewyszukaną, ale ładną. Eryk stał za nią, spokojny, jego usta rozwarte w uśmiechu, potem poszli razem, on otworzył jej drzwi wejściowe, coś szepnął na ucho, ona zaśmiała się słodko. Wyszła, a on zamknął. Spojrzał na mnie, przyglądał mi się chwilę, uśmiech z radosnego, zmienił się w blady, twarz mu dziwnie posmutniała. Puścił do mnie oko jakby w geście spoufalenia i wrócił do pokoju. Poszedłem za nim.

                   – Co to za dziewczyna? – spytałem.

                   – Maja.

                   – Nie widziałem jej wcześniej.

                   – Ani ja. Dopiero dziś ją poznałem. – Położył się na łóżku i wyciągnął jedną z tych swoich mądrych książek, z tego stosu amerykańskich i rosyjskich mistrzów, który trzymał na półce, i zaczął czytać.

                   Dopiero dziś? I tyle? Oczekiwałem jakichś wyjaśnień, czegoś więcej, to nie była codzienna sytuacja, mieszkaliśmy przecież razem i należały mi się wyjaśnienia do cholery. Chyba wiedział o tym, bo zerknął na mnie i westchnął. Odłożył zmęczoną książkę i odezwał się tym swoim zawsze opanowanym, niskim głosem. Kiedy otwierał usta, a nieczęsto to robił, słowa, jakie się z nich wydobywały, przesycone były czymś, nie wiem czym, może mądrością – a musiał być niewiele starszy niż ja!

                   – Słuchaj, czasami tak to po prostu jest między mężczyzną a kobietą, między dwójką dorosłych nieznajomych, że bez zbędnych słów, bez jakichkolwiek oczekiwań, wspólnych marzeń czy większych planów, idą ze sobą do łóżka, kochają się w nim ot, tak, tak po prostu, z czystej chęci i potrzeby, i po wszystkim dalej są nieznajomymi. To normalne, może zwierzęce, ale ludzkie i jak najbardziej prawdziwe mój drogi współlokatorze.

                   – I tyle?

                   Wzruszył tylko ramionami i wrócił do lektury. Nic nie odpowiedział. Nie rozmawialiśmy już do końca dnia, a on gdzieś zniknął na noc i wrócił dopiero nad ranem, znowu.

                   Innego dnia z kolei, kiedy zaparłem się już w sobie i siedziałem przy laptopie
z otwartym dokumentem i miałem nawet pierwsze kilka słów opowiadania: "Na klatce schodowej siedział kolorowy jeż..." usłyszałem pukanie do drzwi. Powiedziałem proszę. Wszedł do środka – nie wiem, która była, chyba dziewiąta rano – zrzucił swoją kurtkę na podłogę i wpakował się do łóżka. Ściągnął jedynie skarpety. Zamknął oczy i poszedł spać.

                   Odwróciłem się, chcąc coś napisać – a więc miałem już: "Na klatce schodowej siedział kolorowy jeż..."

                   – Co robisz? – Usłyszałem nagle za plecami. Prawie mnie wystraszył. Spojrzałem na niego. Miał jakieś takie dzikie oczy, twarz dziwnie szarą, poczułem też w pokoju, bijący od niego, zapach wódki.

                   – Piszę. Chyba – odparłem niepewnie.

                   – Chyba? – Było w tym coś nieprzyjemnego, jakby jakiś rodzaj drwiny.

                   – Tak, bo to nie takie proste przecież.

                   – Ile już siedzisz nad tym jednym zdaniem?

                   – No nie wiem, o ósmej chyba zacząłem... – Poczułem się głupio, musiałem się jakoś szybko wytłumaczyć. – Nie mam weny.

                   – Nie ma czegoś takiego jak wena – oznajmił beznamiętnie.

                   – Nie?

                   Podniósł się z łóżka, zrobił kilka ciężkich kroków i pochylił nade mną. Wpatrywał się
teraz w ekran laptopa, a towarzyszyła temu długa, głucha cisza.

                   – O co chodzi? – spytałem w końcu. Momentami budził we mnie strach, przecież tak naprawdę w ogóle go nie znałem, nie wiedziałem z kimś śpię w jednym pokoju, równie dobrze mógł być jakimś seryjnym mordercą czy innym psychopatą.

                   – Napisałeś już coś wcześniej?

                   – Tak. Jedno opowiadanie.

                   – Pokaż mi je – polecił i wrócił do łóżka. Sprawiał wrażenie chorego, i nie człowieka na kacu, tylko tak zwyczajnie chorego. Chorego od środka.

                   – Przecież ci go tam nie dam – parsknąłem.

                   – Przecież dasz mi wydruk.

                   Zaskoczył mnie. Skąd niby wiedział, że mam swoje pierwsze i jedyne opowiadanie na papierze? Przecież schowałem je bardzo głęboko, nigdy wcześniej nie wspominałem mu o moim pisaniu, czyżby ten chłopak grzebał mi po szafkach i je zwyczajnie znalazł? Nie, to nie mogło być to, bo po co by pytał w takim razie. Może to po prostu takie oczywiste, takie typowe dla początkujących pisarzy, że pierwsze opowiadanie drukują i chowają przed światem jak skarb.

                   Wyciągnąłem je z tajemnego schowka i podałem mu tych kilka dziewiczych kartek. Wziął je, poprawił poduszkę pod głową i zaczął czytać. Widziałem jak chodzą mu gałki oczne tam
i z powrotem. Po chwili uśmiechnął się nieznacznie – tam nie było do cholery nic śmiesznego! Zdenerwowałem się. Usiadłem na krześle, ale nie mogłem wysiedzieć nawet minuty, położyłem się na łóżku – to też nic nie dało. Poszedłem do łazienki i zamknąłem się w niej. Siedziałem tak prawie pół godziny.

                   Kiedy wyszedłem, po cichu wsunąłem się do pokoju. Eryk leżał z zamkniętymi oczyma, a moje opowiadanie, tych kilka kartek, trzymał w dłoni, drugą rękę miał pod głową. Wydawało mi się, że śpi. Usiadłem przy laptopie.

                   – Jesteś pisarzem? – spytał. Znowu mnie zaskoczył.

                   – Nie. Ale chcę być.

                   – Jak bardzo chcesz być tym pisarzem?

                   – No wiesz, chciałbym bardzo, ale jak mi nie wyjdzie, to po prostu zajmę się informatyką, uznam, że to całe pisanie nie było dla mnie i tyle.

                   – Czyli uważasz, że to nie dla ciebie?

                   – Nie wiem, powiedziałem już. O co ci chodzi, co?

                   Westchnął ciężko. Przewrócił się na drugi bok.

                   – Pisarzem się jest albo nie jest. To nie kwestia wyboru.

                   Nie spodobało mi się to, co powiedział. Ani trochę. Za kogo on się uważał do jasnej cholery? Za wyrocznię? Za Boga?

                   – Myślę, że napiszę to opowiadanie, wyślę gdzie trzeba i jeżeli mi nie wyjdzie to trudno. Jestem przecież informatykiem i tak będę miał pieniądze – wyznałem.

                   Zaśmiał się cicho, jakoś ciężko, smutno.

                   – Co cię tak bawi?

                   – Nie jesteś pisarzem mój drogi współlokatorze. Przykro mi to mówić, ale nim po prostu nie jesteś. Dobranoc.

                   – Jest przecież po dziewiątej!

                   Nie odezwał się, jak zwykle mnie zignorował. Odwróciłem się, pełen złości i dziwnej siły, do ekranu laptopa. Nie jestem pisarzem, też mi coś. Jeszcze mu pokażę. Popatrzyłem na prawie pusty dokument, na czarną klawiaturę z białymi literami. Nie miałem pojęcia co pisać. Zrezygnowany zatrzasnąłem laptopa i wyszedłem z pokoju. Pieprzony mędrzec się znalazł!

                   Ostatniego dnia coś wisiało w powietrzu. Wróciłem z zajęć po pierwszej i już na korytarzu słyszałem jakieś dudnienie pod naszym numerem. Kiedy wszedłem do środka powitała mnie smutna i ciężka gra fortepianu. Poznawałem to, musiałem gdzieś słyszeć ten utwór, kojarzył mi się z pogrzebem. Otworzyłem drzwi do pokoju. Eryk leżał na łóżku z zamkniętymi oczyma, jedną rękę – prawą – miał wyciągniętą, palce ugięte i delikatnie nimi machał, ruszał – to było jak taniec, odpowiadał na muzykę – i słuchał. Usiadłem na swoim łóżku i obserwowałem go. Kiedy utwór się skończył, odezwał się do mnie.

                   – Wszystkim największym świata pośmiertnie towarzyszył ten utwór i wiesz, też chciałbym, marzę nawet, żeby zagrano go na moim pogrzebie. Wyobrażam to sobie, trumna opadająca powoli w dół i fortepian. Piękny to musiałby być widok.

                   Nie skomentowałem tego.

                   – A ty mój współlokatorze? Też chciałbyś zostać zakopany przy muzyce Chopina?

                   Więc był to Chopin – brak słów dla mojej ignorancji. Marsz pogrzebowy to pewne, teraz przypomniałem sobie lekcję muzyki z gimnazjum.

                   – Ja nie będę żadnym największym świata – odparłem sucho.

                   Otworzył oczy i przyjrzał mi się, długo tak się przyglądał. Miałem wrażenie jakby czegoś na mnie, we mnie, szukał.

                   – Masz rację – rzucił tylko i odwrócił się do mnie plecami. Nie potrafiłem go polubić, mimo że zdecydowanie nikogo nie udawał, taki po prostu był, był zwyczajnie sobą.

                   Czyli tej ostatniej nocy, ostatniej, kiedy go widziałem, nie mogłem przez niego spać, pamiętam dobrze. Siedział przy biurku, lampkę miał włączoną i pisał. Pisał ręcznie, na kartce papieru, wiele ich zużył, co jakiś czas lądowały zgniecione w koszu stojącym w rogu, rzucał tymi papierowymi kulami i zawsze trafiał. Udawałem, że śpię, nie chciałem żeby wiedział, że wcale tego nie robię. Ciekawiło mnie co on właściwie wyprawia, byłem uważny, obserwowałem go z ukrycia – twarz niby chowałem pod kołdrą, jak jakiś dzieciak. Obraz jaki miałem wtedy przed oczami był bardzo intymny, ta sytuacja była bardzo intymna, po raz pierwszy widziałem go w takim stanie, sprawiał wrażenie człowieka niebezpiecznego, szalonego, jego wzrok, kiedy kilka razy udało mi się uchwycić jego twarz, to był wzrok mordercy, oczy, usta, nos to była wszystko twarz mordercy, natchnionego mordercy. I nagle zdałem sobie sprawę, że tak właśnie wygląda prawdziwy poeta, prawdziwy pisarz, wygląda tak kiedy tworzy, kiedy jest w końcu cały, kompletny, kiedy jest w końcu sobą. Zdałem sobie sprawę również z tego, że ja nigdy taki nie będę.

                   Nie wiem która była godzina, słońce zaczęło już wschodzić, kiedy to wyciągnął jedną zapisaną kartkę przed siebie, przeczytał ją uważnie kilkukrotnie, potem położył ponownie na biurku i – chyba – podpisał się. Wstał wtedy, spojrzał na mnie – zamknąłem oczy z całych sił, przestałem oddychać – i kiedy upewnił się, że śpię, wziął tę kartkę i podarł ją na pół. Wrzucił do kosza, do reszty zmarnowanych kartek. Złapał za torbę z rzeczami, za laptopa i wyszedł z pokoju,
z mieszkania. Zrobiło się cicho. Praktycznie zacząłem słyszeć ciszę. Długo leżałem bez ruchu. Coś mnie trafiło, nie mogłem odpocząć, nie mogłem spać, myślałem tylko o tej kartce papieru. Wstałem po cichu, upewniłem się, że już go nie ma, zamknąłem drzwi i wyjąłem dwie podarte części z kosza. Zacząłem czytać. To był list. Poczułem się z tym bardzo źle, nie powinno się przecież czytać cudzych listów – tak nam zawsze mówiono – to jak czytanie w cudzych myślach, gorzej, w duszy, dlatego nie przytoczę go tutaj, musicie mi wybaczyć; wystarczy, że ja pójdę do piekła.

                   Nigdy nie napisałem żadnego listu, żadnego nie otrzymałem, ale czułem, wiedziałem
z całą pewnością, że ten był po prostu piękny. Miałem przed oczami list pełen smutku i bólu, była
w tym tęsknota, słabość i nagość, zwykłe słowa stawały się w nim czymś więcej, jakimś prawdziwym wyznaniem, otwarciem się, świętą modlitwą – a to wszystko dla kobiety, która nigdy nie miała tego listu otrzymać. Coś mnie wzięło, mimo tego, że wcale nie darzyłem tego całego Eryka sympatią. Pomyślałem wtedy, nagłe ukłucie dziwnego, romantycznego zapału, że mógłbym go jej wysłać! Tak! Wyślę go jej! Wyślę w jego imieniu! Szybko jednak zszedłem na ziemię. Przecież ja nie znałem tej dziewczyny, ani jej imienia, czy adresu, nic. Przegrana sprawa, gdy miłość nie może wygrać.

                   Oklapłem ciężko na obrotowe krzesło i przeczytałem go jeszcze raz i jeszcze drugi, ale wciąż czułem, że coś woła do mnie przez tę setkę słów, czegoś tutaj brakowało. Zerwałem się, włączyłem swojego laptopa i wybrałem coś z Chopina. Potem położyłem się, znów przeczytałem ten list i po chwili wszystko stało się jasne, takie proste i zrozumiałe. Zamknąłem oczy i uśmiechnąłem się. Wiedziałem już co i o kim muszę napisać.

Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation