Bądź mi,
Słońce
witrażem.
Będziemy lustrować
swe twarze
i nabierzemy barw.
Deszczowy stukot
przez okno się wkradnie
i złoty odcień
przez szparę w drzwiach wpadnie,
ozłoci powieki,
kryształem ozdobi.
I na witrażu umieści nogi,
pod stopą rąbek białej pościeli,
chwyci za słowo,
i słowa powieli;
zamilknie.
W oknie zabłysną świeczki,
na chwilkę,
rolety opadną, bliskie bibule,
a Ty mnie okryjesz sobą jak tiulem.
Zielenią wypełnią się serca czerwone
i zieleń okryje szmaragdem dłonie,
bo myśmy zieloni,
pierwsi dla siebie.
Jak bardzo zieloni?
Jak bardzo?
A nie wiem.
Czernią zaczerni się
wszystko wokół
i tylko my jaśnieć
będziemy w tym mroku.
Różowe się staną nasze policzki,
cisza zamieszka w kwiatów doniczkach,
przylgniemy do siebie i jak kometa...
zagubię warkocz w granacie nieba.