O nieskończonych książkach i pięknych pierwszych rozdziałach / Justyna Luszyńska

Drukuj

Perfekcjonizm jest zmorą artystów. Kto bowiem nie dopieszczał swojego tworu, pragnąc, aby jak najmniej dzieliło go od perfekcji? Bo przecież w artystycznych głowach, ideały tańczą na chmurach, zamiast wódki piją ambrozję, a bąki puszczają nie mieszanką gazów, lecz tęczą. Ideały budzą zachwyt, ogólne zadowolenie i generalnie… nie istnieją. Ale to drobiazgi, no nie? Kto by sobie nimi zawracał głowę?

Zacznijmy ten wywód od zagadki: czym różni się zawodowy pisarz od amatora? 

Zawodowy pisarz kończy swoje książki.

Ba dum tsss. i tutaj można się albo śmiać, albo potraktować temat śmiertelnie poważnie. Sama zalecałabym ten drugi wariant. Jako że moje życie szczęśliwie pozwala mi na kontakt z wieloma początkującymi pisarzami, wymieniamy się nieraz doświadczeniami, wspieramy się i nawzajem radzimy. Uwierzcie mi w tej jednej kwestii: gąszcz talentów niejednokrotnie zostaje na dnach szuflad, tylko dlatego że ich właściciele zaczynają coś i nigdy tego nie kończą.

A dlaczego nie kończą? z wielu przyczyn. Abstrahując od kwestii od nas zupełnie niezależnych, często powodem jest… pragnienie napisania najlepszej, najcudowniejszej, naj, naj, naj powieści, jaką świat kiedykolwiek widział. Jak napisać taką powieść? Ten sekret również Wam zdradzę: wystarczy napisać rozdział, pół rozdziału, w porywach do dwóch, a potem w nieskończoność wracać do nich, dopisywać, zmieniać, pisać od nowa, rozpaczać z niezadowolenia, znów wrócić, a wreszcie rzucić wszystko w cholerę, bo ileż można siedzieć tyłkiem na trzech stronach maszynopisu? Sami rozumiecie, najksiążki są wybitnie wymagające. 

 Nie chcecie mi wierzyć? Wcale się nie dziwię. Żaden ze mnie autorytet. Uwierzcie w takim razie Julii Quinn – autorce, której powieści historyczne, wydawane są w milionach egzemplarzy. Nie kojarzycie? a „Bridgertonów” z Netflixa kojarzycie? To jej słowa: 

„Skończ książkę. Świat jest pełen pierwszych rozdziałów”.

Jeśli jednak ten autorytet nijak do Was przemawia, być może Margaret Atwood rozjaśni mroki naszych wątpliwości: 

„Gdybym czekała na perfekcję, nigdy bym nie pisała”.

I tym sposobem wracamy do sedna naszych rozważań, a mianowicie: skończ wreszcie tę książkę. Poważnie, mało kto za pierwszym strzałem od razu tworzy bestseller i podbija świat, dostaje Nobla i ekranizuje historię, a ze scenariusz zgarnia Oscara. Nie zaczynamy od poziomu mistrza. Najpierw jesteśmy uczniami. Robimy banalne błędy, zbieramy za to baty od czytelników, płaczemy, a potem podnosimy się i piszemy dalej. Kolejne rozdziały. Nie w kółko ten sam.

Dajmy więc  pierwszym stronom święty spokój. Skończone? Znakomicie. Czas iść dalej. Poprawisz później, najpierw skończ projekt, przyjrzyj się całości. Dopiero na takim materiale poprawki mają jakikolwiek sens. Pierwsza wersja książki nigdy nie jest ostatnią. i tak będziesz jeszcze szlifować ten diamencik. Zadaniem pierwszej wersji tekstu nie jest błyszczenie w słońcu. Nie chodzi o to, żeby od razu było dobrze. Chodzi o to, żeby w ogóle było.

 Porównajmy to do układania puzzli. Wyobraźcie sobie ten piękny włoski widoczek, który tylko czeka, aż go ułożycie z dwóch tysięcy kawałków. Załóżmy, że zaczynacie od lewej dolnej krawędzi. Gdy tylko udaje Wam się ułożyć ten fragment, rozwalacie go i znów zaczynacie od początku. Układacie i rozwalacie. Układacie i rozwalacie. w końcu dochodzicie do wniosku, że żadnej radości z tej układanki nie czerpiecie. Szok i niedowierzanie, prawda?

Jako zawodowa amatorka zachęcam do wystrzegania się perfekcji, a tym samym licznych poprawek w trakcie pisania pierwszej wersji powieści. Najpierw masa, potem rzeźba. Wow. Nie wierzę, że właśnie to napisałam, ale wiecie? Coś w tym jest!