VI edycja Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego im. Bolesława Prusa

na opowiadanie młodzieży.

Cicha Antonina: Sekreat olszynowego dworu

Antonina Cicha (lat 14)

SEKRET OLSZYNOWEGO DWORU

Raptowne podmuchy wiatru wzbiły w powietrze tumany piachu powodując, że odruchowo zmrużyłam oczy. Obawiałam się, że zjadę ze ścieżki i wpakuję się do rowu. Ciemnografitowe niebo raz po raz rozświetlały błyski, którym towarzyszyły przeraźliwe grzmoty. 

- Do jasnej stodoły! Zaraz w nas piorun strzeli! – histeryzowałam pedałując z całej siły.
- Nie panikuj, za moment tam dojedziemy! – odkrzyknął Tomek.
Jasne było, że pilnie potrzebowaliśmy schronienia. Do zabudowań ukrytych w zagajniku za cmentarzem dzielił nas dystans około dwustu metrów. Skoncentrowałam się więc na utrzymaniu tempa jazdy oraz na omijaniu różnorakich dziur i kamieni. W końcu dotarliśmy do skrętu na zarośniętą dróżkę wiodącą do osamotnionego domostwa. Tomek zsiadł z roweru i z wielkim trudem zaczął się przedzierać w kierunku rozklekotanej furtki, która ustalała granicę miedzy tajemniczą posesją a reszta świata. Właśnie wbiegliśmy na podwórko, gdy pierwsze krople deszczu zaczęły rozbijać się o wyschniętą ziemię.
- Do środka! – zawołał mój brat kierując się w stronę zdewastowanych drzwi.
Na pierwszy rzut oka, mimo upływu wielu lat, widać było, że większość domu zniszczył płomień pożaru. Podwórko wciąż pokryte było gruzem i zwęglonymi deskami, które porastał mech. Nędzne szczątki zapadniętego dachu i puste dziury po oknach sprawiały zaś upiorne wrażenie. Nagle przypomniałam sobie ostrzeżenie pani Anieli i wzdrygnęłam się na myśl o wejściu w zgliszcza chaty. Jednakże nie miałam zbyt wielkiego wyboru, bo burza rozszalała się już na dobre.
Tomasz wziął mój rower i kiwnął ręką na znak, abym weszła przed nim do środka. Z duszą na ramieniu wbiegłam do zaśmieconego wnętrza, które zapewne kiedyś było sienią. Dach trochę przeciekał, ale przynajmniej stare mury dawały jako tako schronienie przed nawałnicą i piorunami. Nagle usłyszałam głośny trzask łamanego drzewa i chwilę potem koszmarny huk. Przerażona zerknęłam w stronę sufitu, który raptownie zaczął walić mi się na głowę. Krzyknęłam- odruchowo zasłaniając rękoma głowę. Przez sekundę zdawało mi się, że widzę w kącie pomieszczenia rozmytą postać odzianą w długą, czarną suknię. Do serca  przyciskała coś,co kształtem przypominało niewielką książkę.

         ***

Historię naszych, wspólnych podróży zaczęliśmy rok temu, po tym jak Tomek uległ dość poważnemu wypadkowi i przez kilka tygodni leżał z nogą na wyciągu.Rehabilitant stwierdził,że najszybszym sposobem na przywrócenie mu sprawności w kończynie,będzie właśnie –jazda rowerem.Mimo że sama nie przepadałam za taką formą aktywności, w ramach solidarności i trochę z nudów, postanowiłam towarzyszyć ukochanemu braciszkowi w wyprawach rowerowych. 

I tak..Któregoś razu, po niespełna parogodzinnej podróży dotarliśmy do  małej polanki. Tuż przy dróżce, wypatrzyłam złamany konar drzewa i zażądałam odpoczynku. Zachłannie pochłaniając ostatnie zapasy, w pewnym momencie zwróciłam uwagę na starszą kobietę, która stała oparta o brzozę. Na trawie, tuż przy jej nogach leżał duży, wiklinowy koszyk. Staruszka ubrana była we flanelową,pasiastą koszulę, dresowe spodnie i wysokie, kolorowe gumiaki. Na głowie miała słomiany, ognistorudy kapelusz, spod którego sterczały potargane, siwe włosy. Kobieta widocznie wyczuła moje zaciekawienie, bo nagle spojrzała na mnie mrużąc brwi

- Pogubiliśta drogę? – zapytała niespodziewanie staruszka i podeszła do nas lekko kulejąc.
- Nie, dlaczego? – odparłam zmieszana
- Hę? – kobieta widocznie nie zrozumiała.
- Ale mamy pytanie – rzekł Tomek przesuwając się tak, by starowinka mogła wygodnie usiąść- Może nam pani polecić, jakąś dobrą miejscówkę na obiad ?
- Jak nie, jak tak!  – odpowiedziała z przyjaznym uśmiechem.
Babinka wytłumaczyła nam z grubsza, którymi dróżkami mamy jechać, by dotrzeć do „Głodnego Łosia”
- Ale tam,za cmentarzem droga się kończy i trzeba dobrze wypatrywać ścieżki. Uważajta, co by na rozstajach iść zawsze w lewo. A jak przejdzieta olszynowy zagajnik, to już niedaleko będzie. I za nic nie zbaczajta do tego domu w zagajniku… – radziła, machając przy tym powykręcaną reumatyzmem dłonią.
- A co? Straszy tam? – zakpił Tomasz.
- To przeklęte miejsce. Wampirza nora….Tfu, do licha! – odparła poważnie staruszka i splunęła przez lewe ramię.
- Jasne – parsknęłam śmiechem przekonana, że kobieta robi sobie z nas żarty.
Popatrzyła na mnie z uwagą i westchnęła podnosząc się z miejsca.

 –Podprowadźta mnie kawałek do drogi – rzekła pokazując na swój tobołek..
Cóż mieliśmy robić? Tomasz wziął koszyk na ramę, ja babinę pod ramię i ruszyliśmy w drogę.
- Więc cóż to za historia z tym wampirem? – zapytałam po chwili.
- A, to stare dzieje, ale wam powiem. Żyły tu przed laty takie dziwne cudzoziemce. Ze Siedmiogrodu wpierw przyjechał, jak mu tam było?... Lukan Władymirow. Dom pobudował i nazwał go Olszynowym Dworem, pewno od olszyn, co tam od zawsze rosły. Rychło sprowadził żonę z dzieciakiem. A baba jak nic wampirzyca! Kto ją widział, przysięgał na Chrystusa, że zębiska czerwone szczerzyła. Nocą polowała po lasach, albo zwierzęta po obejściach kradła. Ludziska gadały, że tylko truchła po nich zostawiała, bez kropli krwi!
-Bzdury jakieś –Tomek wzruszył ramionami - Wampiry to fantazja.
- Gadam jak było – sapnęła. - Mój dziad na stacji pracował i znał tego Lukana. Irinę też raz widział - bez welonu.
Kobiecina milczała i tylko jej zaciśnięte usta zdradzały, że jest urażona.
- Proszę, niech pani mówi dalej – zachęciłam staruszkę, posyłając przy tym bratu karcące spojrzenie.
- Dziecko posyłały na nauki do dworu wielkiego, jak jaka ślachta! Sama panna Żelisławska lekcje muzyki jej dawała! Ponoć ta Valentina normalna była, tylko że bledzieńka okrutnie. Te potwory dobrze się maskują, ja tam swoje wiem! Zaraz po tym jak Irina zmarła podczas drugiego porodu, to Lukan zniknął. Może się zabił, a może uciekł. Kto go tam wie..

Valentina chowała się sama ze służbą tylko i tym ich sługusem, doktorem..jakimś tam Szwabem.. No i był spokój dopóki dziewuszysko nie podrosło i cudze chłopy nie zaczęły na nią zerkać.. Jakie to było zawzięte! A skąpiradło!! Wielki majątek pochowany mieli w skrzyniach- złoto, rubiny, a ta ciągle gadała bezczelnie, że biedna. Później,jeszcze ta jej córunia… To dopiero była cicha woda! Jak się druga wojna skończyła, to chodziłam z tą Adelajdą do jednej szkoły. Nie raz mi matula gadała: „ Aniela,ty se pamiętaj, że jabłko od jabłoni niedaleko pada. Nie zadawaj się z tą dziewuchą”. I miała racje! Bo w końcu oczarowała też i mojego Bronisława, świeć Panie nad jego duszą! Pewnie mu jakiego lubczyka do piwa nakruszyła! Zołza jedna! Raz, na tańcach w remizie, dostała ataku jakiegoś. Do szpitala ją wtedy wzięły.I zamiast zadźgać bestyję, to ją wypuściły. Za dnia to jej już nikt w miasteczku nie widywał. Ale dobry Bóg zesłał ogień na ten ród przeklęty! Spaliło się domiszcze, tyle że strażaki żadnych trupów nie znalazły. Pewnie się od ognia w proch rozsypały! 

Nie dało się ukryć, że kobietę bardzo cieszył wstrząsający finał tej dziwnej historii.

- Tera nie ma tam co zaglądać – dodała Aniela. - Nawet miejscowym chłystkom nie spodobała się ta nora. 

Dalej szliśmy w milczeniu, aż w końcu dotarliśmy do maleńkiej chałupki przy drodze.
- Jesteśmy na miejscu. Bóg zapłać! – powiedziała babcia odbierając koszyk i wchodząc na swoje podwórko.
- Niesamowita historia. Dziękujemy za opowieść - rzekłam na pożegnanie.
Jakiś czas później, odpoczywając po pysznym obiadku, powróciliśmy do sprawy z wampirami.. Tomek  sądził, że ta stuknięta babina wszystko zmyśliła. Ja byłam innego zdania, chociaż w duchy i wampiry nigdy nie wierzyłam.
- Podobnież w każdej bajce jest też ziarenko prawdy – upierałam się, chcąc jak zwykle mieć ostatnie zdanie.
Ruszyliśmy w trasę a ja, cały czas rozmyślałam o tajemniczym domu i jego podejrzanych mieszkańcach. Tak jak tłumaczyła staruszka minęliśmy cmentarz i skręciliśmy na ścieżkę prowadzącą ku wzgórzu. Z zaciekawieniem rozglądałam się i wypatrywałam pogorzeliska. Rzeczywiście, w pewnym momencie pomiędzy drzewami dostrzegłam jakieś mury.
- Ciekawe, czy to pozostałości po tym Olszynowym Dworze.
- Może – wysapał Tomasz. – Lepiej się pospieszmy, bo się mocno zachmurzyło i kto wie, czy jakiej burzy z tego nie będzie.
Faktycznie, już od pewnego czasu powietrze stało w miejscu i miało się wrażenie, że nie ma czym oddychać. - Lepiej już się zbierajmy, zaczyna wiać! – powiedziałam wyciągając z plecaka peleryny.

Już raczej nie było szans uciec przed szybko zbliżającą się burzą.

***

Ocknęłam się i od razu ujrzałam nad sobą zmartwioną twarz brata.
- Nic ci nie jest? – zapytał z lękiem.
Rozejrzałam się oszołomiona. To istny cud, że nic mi się nie stało. Dookoła walały się fragmenty
dachówek i gałęzi. Na dodatek cały czas szalała burza. Prawie od razu wróciła mi pamięć i zerknęłam w kąt, gdzie, jak mi się zdawało, widziałam zjawę.
-Tyyy, zobacz! – krzyknęłam zrywając się na nogi.

W podłodze, tuż obok nas, powstała dziura wybita przez konar drzewa. Wyraźnie było widać fragmenty kamiennych schodów prowadzących do jakiejś zapomnianej piwnicy.

 – Idziemy tam! – zdecydował Tomek dobrze wiedząc, że przeciez w każdej chwili może nas przygnieść kolejny fragment starego dachu.
Po pokonaniu kilkudziesięciu schodków znaleźliśmy się w bardzo ciemnym pomieszczeniu. Pomimo tego, że znajdowało się ono nisko, to było tam wyjątkowo sucho. Tomasz uruchomił funkcję latarki w swojej komórce i poświecił.
Mój wzrok zatrzymał się na starym żelazku z duszą postawionym na połamanym krześle, takim samym jaki miała moja babcia.Natomiast pod ścianą, przy następnych drzwiach, leżały dwie, solidne metalowe skrzynie kształtem przypominające trumny. Pierwszy raz w życiu poczułam, jak włosy stają mi dęba ze strachu.
-Normalnie ,jak w jakimś horrorze! – Tomek parsknął nerwowym śmiechem.
- Zamknij się! – wysyczałam chwytając go za rękę.
- Nie panikuj. Idziemy dalej, może znajdziemy jakiś skarb?- próbował żartować.
Nie zdążyłam zaprotestować, bo kochany braciszek ruszył do przodu ciągnąc mnie za rękaw. Uchylił następne drzwi i szybko oświetlił skromnym światełkiem wnętrze. Było dużo większe i bardziej zagracone. Stało tam otwarte pianino,drewniana komoda z wysuniętą szufladą, metalowe miski, a nawet porcelanowa zastawa.

- Ktoś tu mieszkał? – zastanawiałam się na głos.
W głębi pomieszczenia stało jeszcze staromodne łóżko z metalową ramą. Spod żółto-burej narzuty wystawały dwie czaszki oblepione resztkami zasuszonej skóry i kępkami ciemnych włosów. Stanęliśmy sparaliżowani niezwykłym widokiem i strachem. Tymczasem na zewnątrz nawałnica nadal szalała w najlepsze. Kolejna błyskawica przecięła niebo, a towarzyszący jej grzmot niemal zatrząsł ziemią. Tomasz z wrażenia upuścił telefon z latarką. Wrzasnęłam, po czym na oślep zaczęliśmy uciekać w stronę wyjścia. Wyhamowaliśmy dopiero pod studnią na podwórku. Nikt, ani nic, nas nie goniło. W strugach deszczu, drżący ze strachu, pomału dochodziliśmy do siebie. Burza stopniowo się wyciszała, a my zastanawialiśmy się co robić.
- Musimy zawiadomić policję!-Tomek próbował zachować zimną krew

 - Za moment –  szepnęłam zbierając się na odwagę. – Przecież najpierw musimy tam wrócić, chociażby
po twój telefon.
Zeszliśmy więc do piwnicy po raz kolejny. Rozglądając się uważnie podeszliśmy do łóżka, na którym leżały zwłoki. Na biureczku, przy materacu, dostrzegłam czarno-białe fotografie i niewielką książkę. Dałabym głowę, że taką samą jaką miała w ręce „moja” zjawa, gdy mi się ukazała. Przetarłam rękawem brudną okładkę i przeczytałam napis-„ Pamiętnik” . Zaciekawiona na chybił trafił otworzyłam kajecik i z trudem zaczęłam odszyfrowywać odręczne pismo.

14 maja 1916

Droga z Saltzburga była strasznie długa i męcząca. Na szczęście Valentiną zajmował się Lukan i służba.Mam nadzieję, że zmiana klimatu, a zwłaszcza otoczenia sprawi, że poczuję się lepiej. Dwór jest cudowny. Nie mamy sąsiadów, ale w mojej sytuacji to tylko lepiej. Doktor Ralf twierdzi,że został mi może z rok życia. Nie mogę spać, często mam urojenia i nudności. Na szczęście Valentina rozwija się normalnie. Niech ją Bóg chroni od cierpienia, jakiego doświadczam każdego dnia.”

Zaciekawiona przewertowałam kilka stron dalej:
19 września 1918
Tatuś napisał do mnie list z Siedmiogrodu,obiecał, że przyjedzie po mnie i razem wyjedziemy w bezpieczne miejsce.. Napisał też, że teraz, jak już nie ma matki, jestem jego jedyną nadzieją i dziedziczką. Prosił, abym uczyła się pilnie, była grzeczna i słuchała niani. Tak się o niego boję! I ciągle tęsknię za mamą.

- To musiała pisać mała Valentina – szepnęłam wzruszona..Tym razem przekartkowałam pamiętnik sporo dalej i natknęłam się na wpisy dokonane jeszcze innym charakterem pisma.

21 czerwca 1955 roku

Zostałam sama. Dzisiaj w nocy umarła matka. Tak jak prosiła, przeniosłam ją do naszej krypty. Teraz leży taka cicha i zimna. Nakryłam ją moim ulubionym kocem. Przed śmiercią dała mi buteleczkę z jakimś płynem. Powiedziała, że jak odejdzie, to mam to wypić i położyć się obok niej. „Przyjdziesz do mnie we śnie,”- tak powiedziała!. Chyba wariuję. Widzę rzeczy, których nie powinnam widzieć, słyszę rzeczy, których nie mam prawa słyszeć. Nie mogę patrzeć w lustro. Lekarz mówił, że mam porfirię. Jest nieuleczalna. Babcia Irina też na to chorowała. Ale ja chcę żyć i być normalna! Dostałam list od Anieli .Napisała, że mamy wyjechać, albo nas wykurzy. Dlaczego ona tak mnie nienawidzi? Przecież jest moją przyrodnią siostrą…

22 czerwca 1955 roku

Nie chcę dalej żyć, w ciemności, bólu i strachu. Ktoś krzyczy przed domem „zabić wampira!”, ale ja nie jestem żadnym potworem! Nikogo nie skrzywdziłam! Rzucają kamieniami i czymś jeszcze...Czuję dym.. Boję się! Przyszłam do krypty i zamknęłam właz. Chcę do mamy!

To był ostatni wpis. Tomasz już powiadomił policję, a ja siedziałam na schodkach przed wejściem do Olszynowego  Dworu i czytałam pamiętnik kobiet z rodu Władymirow. Jednak tym razem, to mój brat miał rację- wampiry okazały się fikcją.
Ktoś powie, że to zbieg okoliczności… Ale ja jestem przekonana, że ten dwór po prostu czekał na kogoś takiego jak my, by uwolnić duchy przeszłości i ujawnić światu tajemnicę swoich nieszczęśliwych mieszkańców.Zza chmur wyjrzało popołudniowe słońce i nieśmiało oświetliło ruderę, która kiedyś była dworem prawdziwego grafa z Siedmiogrodu.

Od 11 lutego 1920 roku nasz dom przepełniała radość. To dzięki powrotowi Adama, mojego starszego brata z Poznania. Był członkiem Dywizji Strzelców Pomorskich podczas powstania wielkopolskiego. Walczył przeciw Niemcom jako jeden z kaszubskich ochotników. Nie próbowałyśmy z mamą powstrzymać go przed wyjazdem. Wiedziałyśmy, że jako syn Mariana Jabłońskiego nie może postąpić inaczej. Ojciec, oddany ojczyźnie bez reszty, przeżył w swoim życiu wiele bitew. Pamiętam nieprzespane noce wielkiej wojny, kiedy umieraliśmy z mamą ze strachu, gdy wcielono go do pruskiej armii. Pamiętam radość roku 1918, powrót taty do domu, jego wycieńczone ciało i przekonanie, że to wszystko miało sens. Pamiętam wieczory przy fortepianie, kiedy z rodzicami, Adamem i przyjaciółmi śpiewaliśmy pieśni patriotyczne. I te wszystkie rozmowy dotyczące tożsamości kaszubskiej, nierozłącznej z Polską. To, co w dzieciństwie narodziło się w naszych młodych sercach, moim i Adama, nie pozwalało nam patrzeć obojętnie na wydarzenia dotyczące Ojczyzny. Brat, mając na uwadze słowa taty, iż bycie Kaszubą łączy się z wielką odwagą, przed trzema miesiącami wyruszył do Poznania, by walczyć podczas powstania wielkopolskiego, marząc o zorganizowaniu podobnego zrywu na Pomorzu. A ja, jeszcze niepogodzona z przedwczesną śmiercią taty, zdająca sobie w pełni sprawę z możliwości utraty kolejnego członka rodziny, nie wpadałam w marazm. Wręcz przeciwnie, starałam się pomagać mamie, ile zdołałam w pracach związanych z naszą posiadłością.                               

Ojciec zwykł mawiać, że wieczność przychodzi niespodziewanie. Pojęłam znaczenie tych słów mroźnym zmierzchem w połowie lutego 1920 roku. Tego dnia Adama odwiedziło kilku kolegów, z którymi walczył w Wielkopolsce. W wyśmienitym humorze jedliśmy wspólnie kolację. Nasz dom wciąż przepełniała radość z powodu powrotu brata. Mama nieustannie ogarniała swojego syna spojrzeniem pełnym miłości, a ja kilka razy nie mogąc się powstrzymać, wstawałam od stołu, by serdecznie objąć i ucałować kochanego braciszka. Z wypiekami na twarzy słuchałam historii żołnierzy kaszubskiego pułku. Zdawałam sobie sprawę, że ze względu na mnie i mamę unikają poruszania najbardziej krwawych historii, co, w moim przekonaniu, nie umniejszało intensywności ich burzliwych wspomnień.        Znałam tych chłopców. Chociaż nazywanie ich chłopcami wydawało się już dalece nie na miejscu. Przez ten krótki czas bardzo zmężnieli i w niczym nie przypominali młodziaków, którzy bawili się kiedyś z moim bratem. Byłam pod ogromnym wrażeniem, z jaką lekkością opowiadają o swoich bohaterskich czynach. W salonie panowała radosna, ożywiona atmosfera, niekiedy mrożące krew w żyłach wspomnienia były przeplatane wybuchami salw śmiechu lub wzruszeniem, wszakże nie wszyscy z pułku wrócili na swoje ukochane Kaszuby. Opowieści tych dzielnych ludzi wywarły na mnie ogromne wrażenie. Mówili o wyzwalanym w styczniu przez Pomorską Dywizję Toruniu, kiedy poruszony tłum witał ich hymnem „Boże coś Polskę”. Wspominali radość towarzyszącą wydaniu rozkazu wkroczenia pułku na ziemię kaszubską i przekonanie, że wraz z przyjazdem do Kościerzyny 11 lutego spełniło się stare podanie o królu i jego wojsku. W tym momencie przywołałam pamięcią ojca, który bardzo lubił i często opowiadał  tę legendę. Natychmiast łzy napłynęły mi do oczu. Nie chcąc, by ktoś zauważył moje wzruszenie, wyszłam na ganek zaczerpnąć świeżego powietrza. Nakryłam się jedynie płaszczem, wiedziałam, że nie potrzeba mi wiele czasu, aby zapanować nad emocjami. Chciałam tylko złapać oddech, spojrzeć w niebo i uśmiechnąć się do taty. Pragnęłam podzielić się z nim tą chwilą. Wiedziałam, jak bardzo jest dumny z Adama. I mimo, że wciąż nie rozumiałam, dlaczego Bóg zabrał do siebie człowieka, co prawda wyczerpanego niełatwym życiem i wieloletnią wojaczką, ale wciąż pełnego zapału, dwukrotnie rannego zbiega z armii pruskiej, który tak wiele przeżył, a zmarł nagle podczas zwykłego objazdu majątku, chciałam, aby wiedział, iż pierwszy raz od jego odejścia, jestem szczęśliwa.                            

Po upływie kilku minut postanowiłam wejść z powrotem do środka, ale coś mnie zatrzymało. Poczułam na sobie czyiś wzrok. Było to niekwestionowane, niezwykle przenikliwe przekonanie, że czyjeś oczy spoczywają na mnie. Mało tego, to spojrzenie przechodziło przez każdy mój nerw, w moim odczuciu, zmieniając mnie nieodwracalnie. Intensywność towarzyszących temu emocji była tak silna, że mogłabym porównać ten moment do zaniknięcia czasu i miejsca, do jakiejś luki we wszechświecie, wypełnianej przepiękną muzyką przez samego Boga. Zamarłam, oddając całą siebie tej chwili. Wytężyłam wzrok, by móc zobaczyć, czy ktoś znajduje się na zajeździe przed dworkiem lub skrywa za pobliskimi drzewami, ale ponieważ z wnętrza domu padało światło i było mglisto, nikogo nie zauważyłam.                                            Tamtego wieczoru na ganku pierwszy raz w życiu poczułam się piękna. Miałam 20 lat. Owszem, ponoć uchodziłam za urodziwą pannę, ale nikt dotychczas nie sprawił, że poczułam się tak wyjątkowo.  Wiele lat później zastanawiałam się: Janku, jak to zrobiłeś, że nie spojrzawszy ani razu w twoją stronę, miałam pewność, że nie odrywasz ode mnie wzroku? Jak tego dokonałeś, zanim spojrzałam ci w oczy, stałam się piękna.

*

14 lutego 1920 roku spieszyłem do mojego serdecznego kolegi, Adama. Poznaliśmy się podczas walk w Wielkopolsce i od razu polubiliśmy. Obaj przybyliśmy do Poznania z Kaszub i tak samo gorąco pragnęliśmy wyzwolenia naszych terenów spod niemieckiej niewoli. Adam pochodził spod Kościerzyny, do której przyjechaliśmy cztery dni temu. Mój dom rodzinny znajdował się w okolicach Chojnic, ale od 11 lutego przebywałem w Kościerzynie i na zaproszenie Adama wybierałem się do jego rodzinnej posiadłości. Wiedziałem, że zaprosił także kilkoro naszych towarzyszy broni i niezmiernie cieszyła mnie myśl o spotkaniu z chłopakami, z którymi połączyła nas krótka, ale jakże intensywna znajomość pełna pasji, krwi i łez.                                               

Spóźnienia nie były w moim stylu, ale wiedziałem, że gdy tylko znajomi usłyszą, co zatrzymało mnie w mieście, natychmiast zapomną o tym nietakcie. Wiadomość, którą tak gorąco pragnąłem im przekazać wypełniała mnie całego. Mimo chłodnego mglistego wieczoru, nie odczuwałem zimna. Mało tego, nie mogłem wziąć konia i szedłem pieszo już jakąś godzinę, lecz nie byłem zmęczony. Kilkakrotnie musiałem dopytywać o drogę, bo nigdy nie byłem we dworku państwa Jabłońskich, ale wreszcie dotarłem na miejsce. Wszedłem przez wielką bramę i skierowałem kroki w stronę światła, mijając wysokie, piękne drzewa. Starałem się ochłonąć, by nie wkroczyć do środka bez zachowania dobrych manier, wszakże zapewne przy stole znajdowała się także matka Adama i jego siostra.                

Poprzez mgłę zaczęły zarysowywać się kształty domu, następnie oświetlony ganek, a na nim jakaś postać. Szedłem już w miarę spokojnym krokiem, ciesząc się na rychłe spotkanie. Lecz kiedy ujrzałem twarz owej postaci na tarasie, zamarłem. Była to młoda kobieta. Bardzo zamyślona, a raczej rozanielona. Wyraz jej twarzy nie pozostawiał wątpliwości, że w chwili obecnej znajduje się w innym wymiarze. Wytężyłem wzrok, by móc przyjrzeć się twarzy nieznajomej. Spoglądające w niebo oczy były ciemne i płomienne, a na jasne czoło opadał kosmyk włosów, których bijące z wewnątrz domu światło czyniło złotymi. Cudownie skrojone usta ozdabiał wyrażający pewność siebie, tajemniczy uśmiech. Jak Boga kocham, nigdy żaden widok na świecie tak bardzo nie wyrzucił mnie z rzeczywistości. Jakby czas się na chwilę zatrzymał, a raczej to ona zaczarowała te chwilę. Zapomniałem, gdzie się znajduję, kim jestem, co robię późnym, zimowym wieczorem we mgle. Odgłos otwieranych drzwi sprawił, że wróciłem na Ziemię. Zobaczyłem drugą postać na ganku i usłyszałem głos Adama:                                                                                                                                                          

- Aniela! Wiedziałem, że wzruszy ciebie wspomnienie tej legendy! Ależ to żaden wstyd, żaden! Wracaj do nas kochana siostrzyczko, marzniesz tutaj!                                                                                                                                                                                        

- Tak, już idę. Ja tak tylko – odpowiedział delikatny, wysoki głos.                      - A co to, siostro, nie słyszysz ujadania psów? Może wreszcie zbliża się do nas ten nicpoń Jan? Spóźnia się już dwie godziny. – Adam zeskoczył z ganku i wyszedł z okręgu światła, tak że w polu mojego widzenia została znów tylko jego piękna siostra.                      Dziewczyna stała na tarasie dziwnie rozpromieniona, jakby zdawała sobie sprawę z mojej obecności i paradoksalnie, trochę ją to peszyło, trochę radowało. Mimo nieprzebranej chęci, by stać pomiędzy dwoma dębami i wpatrywać się w wirujące na jej twarzy promienie światła, wiedziałem, że nastał moment, by wyjść z ukrycia. Zebrałem całą siłę woli i oderwałem wzrok od dziewczyny.                                                                                                                                      

- Jakiego nicponia?! – krzyknąłem i wyskoczyłem z mgły w stronę Adama. Reakcja mojego przyjaciela była przezabawna. Podskoczył i niemal natychmiast rzucił mi się na szyję.                                                                                                                                                                           

- Ty draniu! Chciałeś mnie przestraszyć? Wiesz, że to nie jest takie proste! – wykrzyczał ze szczerym uśmiechem na twarzy i, odwróciwszy się w stronę ganku, dodał – Za to moja siostra chyba dała się nabrać.                                                                                                                                            Moje oczy znów powędrowały na ganek. Blada piękność trzymała się balustrady. Z tej odległości była jeszcze bardziej zachwycająca. Natychmiast uwolniłem się z objęć Adama i skierowałem na schody z zamiarem przedstawienia się i przeproszenia panny. Jednak gdy stanąłem naprzeciw niej twarzą w twarz i spojrzałem w oczy, głębokie i granatowe jak wzburzone morze, dosłownie poraziło mnie ich piękno. Dojrzałem jeszcze zachwycające wypieki na policzkach dziewczyny i czułem tylko, że tonę w całej jej postaci. Z tej wielkiej głębokości zaczęły do mnie docierać słowa Adama:                                                                            

- Cóż to, Janie? Czyżbyś zapomniał języka w gębie? – zapytał zanosząc się śmiechem – No cóż, widzę, że oboje dzisiaj jesteście wyjątkowo małomówni i zamyśleni. Zatem państwo pozwolą. – Adam skłonił się z gracją - Anielo, mój towarzysz z powstania, Jan Ksawecki. Janie, moja siostra, Aniela.                                                                                                            Nie spuszczając wzroku z oczu dziewczyny, podniosłem jej rękę. Była zimna, ale mimo to poczułem, że zalewa mnie fala gorąca. Kiedy pocałowałem jej dłoń, ten potok ciepła, nie miałem wątpliwości, przetoczył się przez całe ciało, zatrzymując w okolicy serca.                           

- Miło mi panią poznać.                                                                                                                        

Aniela uśmiechnęła się czule, nadzwyczaj uroczo.                                                                     

- Zapraszam do środka. – zarządził Adam – Tak zimna noc, że jeszcze chwilę tu postoimy i moja piękna siostrzyczka się rozchoruje.                                                                                              

- Na to pozwolić nie możemy. – zgodziłem się z Adamem, a kiedy ten gestem dłoni zaprosił mnie do środka, dodałem – Panie przodem.                                                  Aniela odwróciła się z gracją, pozwalając, bym przepuścił ją w drzwiach. Zapach jej perfum zawirował mi w głowie.                                       

W przedpokoju Aniela zdjęła płaszcz. Tutaj, w lepszym świetle zobaczyłem jej urodę w całej krasie. Powiedzieć o niej, że była zachwycająca, to mało. Co ciekawe, mimo zmiany światła, długie kręcone włosy dziewczyny, nie traciły złotych refleksów. Z przedpokoju weszliśmy do gwarnego, zadymionego salonu. Aniela jak gdyby zrzucając z siebie płaszcz pozbyła się jednocześnie całego zakłopotania. Pewnym, lecz lekkim krokiem podeszła do stołu, do którego podano przed chwilą deser, i oznajmiła radosnym tonem:                                

- Szanowni państwo, odwiedził nas miły gość, który, jak się domyślam, jest wam dobrze znany.                                                                                                                                         

W tym momencie oczy wszystkich zebranych skierowały się na drzwi, w których stałem. Spojrzenia towarzyszy broni przypomniały mi, jak ważną wiadomość miałem im do przekonania, dlatego oprzytomniałem i krzyknąłem radośnie:                                                    

- Szanowni panowie, zanim rzucicie się z utęsknieniem w ramiona starego przyjaciela, posłuchajcie, jaką nowinę wam przynoszę! – rozejrzałem się po twarzach znajomych, dostrzegając w nich napięcie – Wojna z Rosją! – widząc zdziwione miny kolegów, dodałem: Tak, tak panowie, pobiliśmy Niemca, a teraz idziemy bić bolszewika!

*

Po niezapomnianym wieczorze, kiedy to Janek przyniósł do naszego domu wiadomość, że kaszubski pułk weźmie udział w walkach z bolszewikami, mojego brata i jego kolegów ogarnął istny szał. Już następnego dnia udali się do koszar w Kościerzynie. Dzisiaj, 16 marca 1920 roku 66. Kaszubski Pułk im. Marszałka Józefa Piłsudskiego opuszczał Kaszuby, a ja czułam, że cały mój świat po raz kolejny wywraca się do góry nogami. Przez miniony miesiąc żyłam jak we mgle, nie mogąc znaleźć sobie nigdzie miejsca. Odczuwałam nieobecność brata w domu, ale coś się we mnie zmieniło. Odtąd na wszystko  patrzyłam przez pryzmat Janka, jego piękne brązowe oczy przysłaniały mi świat. Każdego dnia wracałam myślami do chwili naszego pierwszego spotkania i tego, jak przez tamten cały szczęśliwy wieczór, łapałam jego spojrzenie na sobie. I chociaż życie biegło dalej, a ja już nie widywałam tego młodego mężczyzny, przepełniał mnie całą.        

Adam spędził w tym miesiącu z nami trzy dni, śmiał się jak zawsze, wygłupiał i starał pożegnać z coraz bardziej milczącą mamą. Ostatniego dnia wręczył mi kopertę. Był to list od Janka. Pisał w nim, że ubolewa nad niemożliwością zobaczenia mnie ponownie przed wyjazdem na front. Obiecywał, że kiedy to wszystko się skończy, nie da mi o sobie tak szybko zapomnieć. Te kilka ciepłych słów od niego sprawiło, że zaczęłam marzyć o naszym spotkaniu po wojnie.                             Na peronie zebrało się wielu ludzi chcących pożegnać odjeżdżających żołnierzy. Co prawda, ruchy antypolskie wciąż działały prężnie na naszych terenach, ale ten dzień był wybitnie patriotyczny, doniosły. Stanęłam w niewielkim tłumie i zaczęłam przeczesywać wzrokiem wojskowych. Bardzo przypadł mi do gustu kaszubski akcent na ich mundurach - czarny gryf ze złotymi szponami w złotej koronie, umieszczony na kołnierzach kurtek.       

Dostrzegłam Adama i ogarnęło mnie poczucie dumy i wzruszenia. Ułamek sekundy później moje oczy skrzyżowały się z oczami Janka. Utkwił we mnie wzrok, jego spojrzenie było pełne odwagi i czułości. Wszystko wokół przestało istnieć, nawet wszechobecny gwar nie dochodził do moich uszu, jakby cały wszechświat przepełnił się ciszą. Wpatrywałam się w niego, nie znajdując słów. Czułam tylko, że usta szepczą jego imię, a z oczu płyną łzy.            

Moment, w którym brygada otrzymała sygnał do odjazdu był dla mnie jak skok do lodowatej wody. Bo Janek musiał odwrócić ode mnie swój wzrok. A potem tłum, stukot wagonu, haust wiosennego powietrza. Pustka, pustka.



*

„Ponad życie, ponad śmierć, ponad siebie samych” – tak brzmiało motto naszego pułku. Idąc pół roku temu do powstania wielkopolskiego, nie zdawałem sobie sprawy, jak głęboko te słowa zapiszą się w moim sercu. Nasz kaszubski odział stał się dla mnie jak druga rodzina, a możliwość walki z bolszewikami sprawą najwyższej wagi. Przygotowywania do wyjazdu na front pochłonęły mnie całkowicie.  Jako świeżo mianowany kapral miałem wiele nowych zadań i mnóstwo pracy w koszarach.                            Przez cały miesiąc pobytu w Kościerzynie wiele rozmyślałem o wieczorze we dworku Jabłońskich. Liczyłem, że uda mi się jeszcze raz zobaczyć pannę Anielę, pragnąłem tego gorąco. Jednak rozkaz o wyjeździe do Torunia przyszedł tak nagle, że ledwie zdążyłem pożegnać się z matką. Na szczęście z pomocą przyszedł Adam, który przekazał mój  list do Anieli. W odpowiedzi otrzymałem kopertę, a w niej gorące zapewnienie o modlitwie w mojej intencji, ciepłe słowa podnoszące na duchu oraz fotografię.                         Słonecznym popołudniem 16 marca 1920, stojąc na peronie w Kościerzynie, zdałem sobie sprawę, że moje spotkanie z tą piękną dziewczyną oddala się o całą niepewność nadchodzących dni. Gorzko pożałowałem, że ostatecznie nie udało nam się spotkać jeszcze raz przed moim opuszczeniem Kaszub.                            

I wtedy zdarzył się cud. Wśród tłumu ludzi stojących na dworcu dojrzałem Anielę. To, co zobaczyłem wówczas w jej oczach wziąłem sobie za talizman, zatrzymałem w sercu na zawsze. I chociaż było już za późno na jakiekolwiek rozmowy czy pożegnania, byłem wdzięczny Bogu za tę chwilę nieskończoności.     W Toruniu odbyliśmy ćwiczenia, by 3 czerwca wreszcie wyruszyć na front. Zaczęło się to, o czym marzyliśmy od lutego – walka z Rosjanami. Wszystko działo się szybko i niespodziewanie. Udało nam się z Adamem sprawnie wejść w rytm walki. Od samego początku kaszubski pułk spisywał się na medal, nasza pierwsza wygrana pod Bobrujkami została odebrana jako dobra wróżba. Pokonanie 216 Pułku im. Lenina wypełniło nas dumą. Rosjanie ponieśli dotkliwe straty, podczas gdy u nas poległo sześciu chłopaków.                      

Sytuacja uległa zmianie na początku lipca, kiedy Rosjanie przeszli przez Berezynę. Cały miesiąc trwały walki odwrotowe. Marsz przez otwarte przestrzenie był bardzo wyczerpujący. Nawzajem z Adamem podnosiliśmy się na duchu. Kiedy opadałem z sił, otuchy dodawało mi wspomnienie Anieli, jej oczu – mojego amuletu. Im większe było wycieńczenie, tym bardziej jej obraz stawał się wyraźny. Kiedy we wsi Czerewaczyce zostaliśmy szczelnie otoczeni przez siły rosyjskie i ledwie uniknąłem śmierci, miałem wrażenie, że Aniela niemal za chwilę zmaterializuje się przede mną w całej swojej krasie. Mijały kolejne dni boju. Mimo trudnych warunków, morale w naszym pułku nie malały, wręcz przeciwnie, stawaliśmy się coraz bardziej zawzięci w walce. Mieliśmy ogromne pragnienie doprowadzenia tej misji do końca i powrotu na nasze ukochane Kaszuby. Podziwiałem wszystkich kolegów w codziennym ryzykowaniu życia dla ojczyzny, nawzajem zarażaliśmy siebie odwagą i wytrwałością. Czuliśmy, że jest to nasza jedyna droga do wolności, walczyliśmy o to, co kochaliśmy.                               

30 lipca przerzucono nas do Brześcia. Tutaj, nad Bugiem nie było wytchnienia. Ten czas heroicznej walki żołnierze 66 Kaszubskiego Pułku Piechoty przepełnili męstwem i odwagą. Wielu naszych spoczęło w bezimiennych mogiłach, z dala od rodzinnych stron. Walczyłem z całych sił. Adam mówił, że przez nieustanne potyczki i bitwy z sowietami przestaliśmy bać się śmierci. 6 sierpnia Naczelny Wódz podjął decyzję o przerwaniu bitwy nad Bugiem i Narwią.                               

Na decydujące starcie z bolszewikami nasz pułk wszedł w skład IV Armii. Osłanialiśmy dotarcie 16 Dywizji Piechoty w rejonie Wieprzu. Po przekroczeniu rzeki dotarła do nas wiadomość o rozpoczynającej się ofensywie. Poinformowano nas także, że będziemy walczyć pod osobistym dowództwem Józefa Piłsudskiego. 15 sierpnia przybył do nas we własnej osobie. Spotkanie z nim było dla mnie wyjątkowym przeżyciem. Swoim zwyczajem, rozmawiał z żołnierzami, wypytywał o stoczone bitwy, losy pułku, ale także o nasze życie osobiste. Na koniec życzył wszystkim powodzenia w walce dla Ojczyzny. Tego dnia z uśmiechu na twarzy Adama wyczytałem, że on także nie miał wątpliwości – Naczelny Wódz był dumny ze swoich Kaszubów.                                     Ruszyliśmy do boju po raz kolejny, zawzięci jeszcze bardziej niż dotychczas. Byliśmy ze sobą już na tyle zżyci, że stanowiliśmy jakby jeden organ. Brnęliśmy do przodu, wykonując rozkazy. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasz bój osiąga kulminacyjny punkt, rozstrzygają się losy wojny, Polski i świata. Dzień scalił się z nocą, wpadłem w wir walki. Co chwila natykaliśmy się na nieprzyjaciela. Wśród szumu walki, wystrzałów karabinów, krzyku i dymu, świat nagle się zatrzymał. Upadając na ziemię, zobaczyłem piękno i głębię sierpniowego nieba, ciemnogranatowego. Zacząłem tonąć w jego nieskończoności. Nie miałem wątpliwości, że miało kolor oczu Anieli.



*

Jest początek października 1920 roku. Trwa w moim życiu rok cudów.  Kilka dni temu w domu zjawił się brat. Wycieńczony, ranny w ramię, zrządzeniem losu ocalały z jedenastodniowej bitwy o Horodec, ostatniej i najkrwawszej, jaką stoczył 66. Kaszubski Pułk im. Marszałka Józefa Piłsudskiego podczas wojny polsko-bolszewickiej. Do końca życia nie zapomnę smutku w oczach Adama, kiedy spytałam o Janka.                

Przed chwilą poznałam dokładne miejsce i okoliczności śmierci chłopca, którego pokochałam. Niewiele słów, które chciałam usłyszeć i cierpliwie czekałam, by brat odpoczął i zebrał siły na tę rozmowę. W przeżywaniu żałoby po swoim najlepszym przyjacielu jest dziwnie spokojny i dostojny. A mnie przepełnia cisza. Bo chociaż życie Janka dobiegło końca, nasza historia nie zamyka się w jednym spotkaniu. Od pierwszego spojrzenia został we mnie cały. Nie mam wątpliwości, że od tamtej chwili już nigdy nie będę samotna, bo w każdym słowie, ruchu dłoni, uśmiechu jestem piękna, jakby na zawsze spoczęły na mnie jego ukochane, szlachetne oczy. Wychodzę  na ganek. Jest zimna, mglista noc. Opieram dłonie na balustradzie. Wytężam wzrok, jakby Janek mógł wyłonić się zza pobliskich drzew, wyjść z mgły jak kiedyś. Po moim policzku spływają łzy. Spoglądam w niezmiernie granatowe niebo i nagle zamieram. Czuję na sobie czyjś wzrok. Zalewa mnie fala znajomego ciepła i nie mam wątpliwości, że miłość jest blisko. Zamykam oczy, przenika mnie przekonanie, że mam Janka na wyciągnięcie ręki. Wraz z nim przychodzi światło i spokój, wynikający z tego, że to, co naprawdę się zaczęło, za nic w świecie się nie skończy. I oto staję się kobietą, którą ten wspaniały człowiek chciałby kochać. 





Free Joomla! templates by AgeThemes | Documentation