Najdłuższe wakacje / Franciszek Porayski-Pomsta

Drukuj

 Awatar Franciszka Porayskiego-Pomsta

Ile to razy słyszałem, że pomaturalne wakacje to prawdziwy raj na ziemi. Marzyły ci się kiedyś więcej niż dwa miesiące leżenia do góry brzuchem? Takie są już na wyciągnięcie ręki. Ta po drodze musi być tylko delikatnie poharatana przez egzamin tzw. „dojrzałości”.

                Teraz z lekką goryczą (porażki?) wzruszam ramionami. Co prawda, były to najdłuższe wakacje w moim życiu – pomijając te, które miałem od urodzenia aż do przedszkola – ale nie mogę powiedzieć, że są najwspanialsze. Czasami podnosiłem rozleniwioną głowę i czułem, jak mozolnie mija czas, zmierzając do wielkiej niewiadomej, jaką są nadchodzące studia. Wtedy myślałem sobie, że mogłem lepiej wykorzystać wszystkie z tych ponad stu dni. Mogłem zaplanować trzymiesięczny wolontariat na Filipinach, dwumiesięczny kurs języka w San Francisco, staż w nadadriatyckim hostelu w Albanii. Natychmiast potem pojawiało się pytanie: tylko po co?

                W przeciwieństwie do wielu poprzednich, te wakacje spędziłem głównie w stolicy, moim rodzinnym mieście. Stacjonarność w końcu też ma w sobie wiele korzyści. Są to dni spędzane głównie bezproduktywnie. Niekiedy sięgałem po przysłowiowe pióro czy przyczepiałem paski do dawniej lśniącego akordeonu, wychodziłem na spacery, lecz nie było tego szkolnego „mięsiwa”. Jakiegoś głównego celu, choćby błahego i banalnego, nadającego rytm życiu.

                To daje mi wiele do myślenia. Więc to praca i akcja nadają w teorii jakiś sens i bieg egzystencji? Czasem jej brak bowiem wywołuje nawet większe zmęczenie niż całodzienne siedzenie nad stertą notatek. Jak bardzo spaczeni jesteśmy cywilizacją i poszukiwaniem obiecanego gdzieś na końcu spełnienia? Dlaczego nie potrafimy odpocząć? Dlaczego bezczynność ma w sobie tyle negatywnego znaczenia? 

                Spędzenie wakacji w Warszawie dało mi też szerszy obraz na to miasto. Obserwowałem, jak stolica gwałtownie może się zmienić. Gdy z ulgą zamknąłem ostatni arkusz maturalny, trwało wciąż typowe życie. Chłopcy i dziewczęta chodzili do szkoły, pracownicy i pracownice chodzili do pracy. Wszystko miało swoje miejsce. Kiedy z uczuciem trochę kłamliwej, a trochę zduszonej satysfakcji przeczytałem swoje wyniki maturalne, on i ona już nie musieli biegać na poranny autobus, który zaraz miał stanąć w korku. Gdy dziś siadam do tego felietonu, przedwakacyjne życie dla większości stołecznych istnień powróciło. Przyznam, że przyszło to niespodziewanie. Byłem nieświadomy, jak wiele różni trzydziesty pierwszy sierpnia i pierwszy września (właściwie w tym roku: pierwszy i drugi). Zauważyłem to na ulicach – wzrokiem, słuchem i węchem.

                Nagle tysiące rodziców przypomniało sobie, jak niebezpieczne jest wypuszczać swoje dzieci na ulice. Zamiast wchodzić do żółto-czerwonych tramwajów i szukać czerwonych siedzisk, uczniowie i uczennice zaczęli siadać na sztucznej skórze samochodów swoich ojców i matek. Podwózka do szkoły w korku, bieg do klasy i już. Właściwie zero wysiłku. Ulice znów zapełniły potoki samochodów, a ja, widząc to, dławię w sobie kolejne przekleństwa.

                Tak, rodzi to we mnie wielką frustrację. W sprawie samochodów w mieście jestem radykalny, niekiedy zbyt radykalny. Trudno zresztą nie przyjąć mi takiej postawy, gdy nagle zacząłem rozważać, czy warto wsiadać do autobusu o danej porze, bo przecież będą korki. Albo gdy skręcający samochód – trzeba właściwie tu podkreślić, że za kółkiem siedział z definicji rozumny człowiek – minął mój korpus o trzy centymetry. Ale przecież nic się nie stało: zmieścił się. Będzie do tego na miejscu o pół minuty szybciej.

I tak trzydzieści garniturów i czterdzieści sukienek znów siedzi w komforcie, choć bez większego ruchu, a setki uczciwych użytkowników komunikacji w zatłoczonych autobusach stoi w ogólnej atmosferze frustracji.

                Nasuwa mi się taka myśl, że jeśli ktoś chce być współczesnym samarytaninem albo po prostu chce czynić dobrze dla społeczeństwa, niech wsiądzie do tego autobusu lub tramwaju. Jakże egoistyczne jest jeżdżenie samemu w czteroosobowym samochodzie w około dwumilionowym mieście. My, użytkownicy komunikacji miejskiej, możemy być z siebie dumni. Nawet jeśli codziennie chcemy dźgnąć łokciem w brzuch właściciela cuchnącej pachy, która spogląda na nas z góry. Na swój sposób ta osoba jest lepsza niż wyperfumowany kierowca BMW, zakupionego na kredyt w walce z kompleksem mieszkańca wschodnioeuropejskiego państwa. 

 

Franciszek Porayski-Pomsta